piątek, 8 sierpnia 2014

Epilog. "Zauważył. Zauważył, że nie jestem sobą."


                2 tygodnie później.

                - Wiesz co, Michael?  - pytanie, które wypływa z moich ust, kieruję w stronę ciemnego pomnika należącego od wielu już lat do rodziny Brauss. – Zawsze cię lubiłam. Wiem, że ty nigdy nie zrozumiałbyś mojego związku z Wellingerem, nie zaakceptował i w ogóle, ale mam szczerą nadzieję, iż mi wybaczysz, bo przecież chciałbyś, abym była szczęśliwa, prawda?

                Czuję, że w kącikach moich oczu zbierają się słone łzy, a ja nie płaczę. Prawie nigdy, więc z kieszeni bluzy szybko wyjmuję chusteczkę higieniczną i osuszam nią rzęsy, sprawiając tym samym, że na śnieżnobiałym materiale widzę rozmazane, czarne smugi. Uśmiecham się smutno, bo Michi na pewno z rozczulającym uśmiechem rzekłby, iż wyglądam jak ponura panda.

                - I w ogóle… – szepczę, spoglądając na zdjęcie chłopaka, do którego mimo tak krótkiego czasu naszej znajomości, zdążyłam się przyzwyczaić. – Myślę, że mnie rozumiesz. Gdziekolwiek jesteś, bo, mimo wszystko, starałeś się być dla mnie wspaniałym kumplem. Taki byłeś. Pamiętasz jak musiałeś się za mnie przebrać? – chociaż miejsce, którym jest cmentarz, bynajmniej nie pasuje do takich reakcji, ja wybucham niekontrolowanym śmiechem. –Do twarzy ci było w różu, wiesz?

                Mam nieodparte wrażenie, że Michael z nagrobnej fotografii również unosi kąciki swych ust.

                -  Wybacz, że w tak perfidny sposób skłamię. – kończę szybko niemalże wyprutym już z uczuć głosem, a następnie podnoszę się z ziemi, otrzepuję spodenki, posyłam ostatnie, beznamiętne spojrzenie w kierunku nagrobka i odchodzę, by zmierzyć się z najtrudniejszym zadaniem, jakiemu przyszło mi stawić czoła w moim jakże krótkim życiu.

*

                I wiecie, być może, gdy szłam tam, gdzie miałam go spotkać, nie byłam jeszcze stuprocentowo przekonana do tego wszystkiego, o czym myślałam już od tygodnia. Jasne, z jednej strony plan miałam ułożony od dawna, w pełni gotowy, ale dopiero w momencie, gdy ujrzałam go szczęśliwego, niosącego swoje kochane narty jakby były jego największym skarbem, uświadomiłam sobie, że nie mam innego wyjścia.

                - Julka? Kochanie, co ty tu robisz? – Andreas nie kryje zdziwienia moją obecnością, bo przecież wie, iż skocznię omijam szerokim łukiem. Szybko do mnie podchodzi, obejmuje ramieniem, a następnie całuje tak krótko i przelotnie, że nie mam najmniejszych szans, by w jakikolwiek sposób zapamiętać to już na zawsze. – Coś się stało?

                Zauważył. Zauważył, że nie jestem sobą. Zauważył zmianę w mojej twarzy oraz oczach. Niepokoi się, czemu w sumie trudno się dziwić, bo ma rację. Kiwam, więc głową, co jest ewidentnym początkiem końca.

                - Musimy porozmawiać.  – mówię, starając się, by słowa te były naznaczone tylko i wyłącznie obojętnością.

                Takie właśnie są – na pierwszy rzut oka, a on chyba nie zagłębia się dalej.

 

*

                Siadamy na naszej ulubionej ławeczce, choć nie jestem do końca pewna, czy od dziś nadal będzie posiadać to miano. Milczymy, sądzimy, iż możemy zakląć czas, by stanął w miejscu, ale niestety się mylimy, bo on upływa niemalże nieubłagalnie. Przełykam ślinę, zwilżając suche gardło, ale nie jest to ani trochę pomocne. Zamykam powieki, liczę do dziesięciu, otwieram oczy i na niego spoglądam, starając się zapamiętać dosłownie każdy, nawet ten najdrobniejszy milimetr jego twarzy.

                - Co się dzieje? – pyta, zerkając na mnie podejrzliwie.  – Powiedz mi w końcu!

                Wzdycham głęboko.

                Wiesz, że musisz to zrobić. Dla niego. Gdybyś z nim została, byłabyś tylko kulą u jego nogi, zdajesz sobie z tego sprawę, bo przecież nie zaakceptowałabyś skoków. Przenigdy. Odejdziesz – będzie mógł robić to, co naprawdę kocha.

                Ten przeraźliwy głos, który siedzi w mojej głowie, ma tą cholerną rację. Nie mogę dłużej znieść bliskości Wellingera, więc podnoszę się, a następnie oddalam na kilka kroków, stając z nim twarzą w twarz, bo oczywiście uczynił to samo, co ja. Zbieram się na odwagę i w końcu to mówię, choć mój głos przeraźliwie drży.

                - Wracam do Polski.

                Na początku źle rozumie moje słowa, choć w sumie też postąpiłabym podobnie na jego miejscu.  Gdyby powiedział mi coś takiego, zasypałabym go pocałunkami, zamknęła w objęciach, a następnie zapewniłabym, iż to przecież nie koniec świata i istnieją udane związki na odległość. Tak, bo on właśnie to robi. Jednak, gdy tylko wyrywam się z jego szczelnie zamkniętych ramion, zaczyna wszystko rozumieć, więc tylko dla formalności kończę:

                - Nie mogę znieść śmierci Michaela. – na moment zacinam się, ale następnie nabieram odwagi, by popatrzeć mu prosto w te jakże piękne, błękitne oczy,  choć moje serce odmawia mi posłuszeństwa, gdyż ewidentnie wyrywa się w stronę skoczka. – Pomyliłam się, Andreas. Pokochałam właśnie jego, nie ciebie.

                Kończę. Urywam. Zamieram. Coś mnie paraliżuje. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Być może jest to skutkiem mojego niezwykle wyrafinowanego kłamstwa, które w jednej chwili pozbawia całej dotychczasowej podpory życiowej. A może to przez jego wzrok, który niszczy mnie doszczętnie? Sama już nie wiem.

                - Przepraszam.  – szepczę, a następnie chcę odejść, ale on łapie mnie za rękę, uniemożliwiając mi jakikolwiek ruch w kierunku głównej drogi, którą mogłabym skierować się ku hotelowi, by rozpocząć pakowanie. Nie wyrywam się, patrzę cały czas w jego oczy, starając się przybrać jak najbardziej wiarygodny wyraz twarzy. – Musisz pozwolić mi odejść, Andi. Tutaj tylko cierpię.  – mówię, a słowa te – mimo ich przekazu – przesiąknięte są przede wszystkim jadem. W dosłownie jednej chwili jego dłoń sztywnieje, a później opada wzdłuż smukłego i wysportowanego ciała.

                Jestem wolna.

                Żegnaj! – wołam w myślach, ale on po prostu odwraca się na pięcie, choć w pewnym momencie widzę jedną, pojedynczą łzę, która spływa po jego policzku. Sama zresztą też nie potrafię opanować już płaczu, więc zaczynam po prostu biec, starając się nie myśleć o tym, że przecież od momentu mojego piorunującego wyznania nie odezwał się do mnie ani jednym słowem.

                Jest to jednak niewykonalne, szlocham na dobre, a ludzie, którzy mijają moją skromną osobę, kiwają smutno głowami, pod nosem szepcząc dość wymowne: wariatka.

                Być może tego jeszcze nie rozumiesz i pałasz do mnie nienawiścią, ale z czasem ochłoniesz i pojmiesz to, co mną kierowało. Moja decyzja była niedojrzała, pochopna, niemniej  - przede wszystkim – słuszna, bo wiesz, Andreas… dla osoby, którą kochamy ponad cały świat, robimy wiele rzeczy, które dla drugiej połówki są absolutnie irracjonalne.

                A ja Cię kocham. Tylko Ciebie, zawsze Ciebie, nikogo innego.

                Wybacz mi i skacz. Po prostu; tak będzie lepiej dla nas obojga.

KONIEC.
__________________________________________________________________________
Moje Aniołki kochane! Cóż no... może kiedyś jeszcze dam im szansę? Sama nie wiem, zobaczymy, co z tego wszystkiego wyjdzie, drogę pozostawiłam sobie całkowicie otwartą, ale ten epilog nie podoba mi się kompletnie.
Mimo to - chciałabym podziękować Wam za wszystko. Za każde wyświetlenie, za każdy komentarz, za wszystko.
Oddycham z ulgą, że dałam radę to w ogóle opublikować, bo laptop mi się sypie; i w tej chwili to ja jego stan pozostawię bez głębszego wyjaśnienia, bo sama informatykiem nie jestem, a jak zaczęłam się zastanawiać, kto może mi go naprawić  to cóż... nie znalazłam nikogo zaufanego na chwilę obecną. Jeszcze nie wiem, co z nim zrobię, jakoś sama coś na własną rękę może coś cuś i w ogóle. Trzymajcie kciuki, by przestał się buntować, bo jak tak dalej pójdzie, to nie będę miała gdzie rozdziałów pisać, i co wtedy? Już przed godziną nic nie mogłam z opowiadań odtworzyć, później przeczyściłam dysk, coś jakieś błędy niby mi się usunęły, ale cóż... znów nie jest tak jak być powinno -.-
Dobra, jeszcze raz dziękuję, Słoneczka! I uciekam póki mi to coś nie zakończy żywota na amen.
Buziaki! :*

niedziela, 3 sierpnia 2014

9. "Spadam w dół."


                Dokładnie pamiętam, gdzie mieszka ten niedorobiony idiota, dlatego odważnym krokiem – wczesnym rankiem dnia następnego – maszeruję prosto pod jego drzwi i z miną, która zapewne nie wróży nic dobrego, naciskam dzwonek. Dwukrotnie. Jak kiedyś, w sumie nie wiem, dlaczego, prawdopodobnie tylko po to, by już z daleka założył jakąś kamizelkę kuloodporną czy coś, ponieważ zamierzam go zastrzelić.

                Wzrokiem rzecz jasna.

                Rozglądam się dookoła. Ogółem przestrzeń wokół małego domku państwa Wellinger nie zmieniła się w ogóle od czasu, gdy swoją skromną osobą naruszyłam ją po raz ostatni. Urocze kwiatki nadal kwitną w starannie prowadzonym ogródku, krzywy bocian, który przechylony jest delikatnie na lewą stronę, patrzy na mnie posępnym wzrokiem, a sam kolor domu pozostał brzoskwiniowy.  Tylko ja jestem jakaś inna (nie, ja wcale nie myślę o moich włosach, a o duszy! Tak, może to trochę dziwne jak na mnie, ale też posiadam jakieś uczucia, no co no!). Zresztą on również…

                Momentalnie przerywam swoje przemyślenia, bo właśnie ‘on’ staje przede mną, a do mych nozdrzy dolatuje ten cholerny zapach perfum, których ewidentną bazą jest wanilia. Pamiętam je doskonale, bo i sama mu je kiedyś podarowałam pod choinkę; Andreas nie zmienił ich od tamtego czasu, co  - mimo wszystko – chwyta mnie za serce i wyładowuje całą złość, która jeszcze przed chwilą się we mnie kumulowała, na różach grzecznie siedzących sobie przy ścieżce prowadzącej do drzwi. Nie jestem pewna, czy aby przypadkiem główki kwiatów momentalnie nie uschły, ale boję się odwracać szyi.

                - Julka. – debil uśmiecha się rozczulająco, co w połączeniu z tymi niebieskimi oczyma i potarganymi kłakami koloru blond, zdaje się rozgniatać moje wszelakie postanowienia na miazgę.  – Kochanie, dokonałaś słusznego wyboru, nie masz powodów do smutku. – dodaje momentalnie, co chyba jest odpowiedzią na moją jakże posępną (a nie do licha – wojowniczą!) minę. Kiedy jednak to słyszę, czuję, że coś zaczyna się we mnie gotować. Chyba flaki połączone z osoczem.  W myślach mówię sobie, iż jestem silną kobietą, niezależną, emancypantką i w ogóle wojowniczką, a taki ktoś jak Wellinger nie powinien stanowić dla mnie absolutnej przeszkody.  Uśmiecham się,  więc szeroko.

                - Wybacz, kochanie, ale przyszłam tylko i wyłącznie po to, by urwać ci łeb, a przynajmniej przyłożyć tak mocno, jak ty uczyniłeś to z biednym Michaelem. – po tych słowach bezceremonialnie mijam go, a następnie wchodzę w głąb jego domu, wewnątrz którego zmiany są już delikatnie widoczne. Pierwsze co mi się rzuca w oczy, to inny kolor ścian – niegdyś królowała tu ciemna zieleń, teraz fiolet. Ewidentny plus.

                Szybko orientuję się, że w domu w sumie nie ma nikogo, co – szczerze powiedziawszy – cieszy mnie niesamowicie. Nie chcę, by ktokolwiek był naocznym świadkiem mojej zbrodni. Jeszcze zostałabym posądzona o pobicie ze skutkiem śmiertelnym czy coś. I już właśnie rozglądam się za jakimś ciekawym narzędziem zbrodni, ale matoł znów musi się odezwać.

                - Czego szukasz?

                Zawsze wtrąca nos w nieswoje sprawy. Zawsze. Choć tak sobie myślę, że jednak swoje, bo jeśli morderstwo ma być sprawą nie jego, to co ma dotyczyć samego pana zainteresowanego? Ano właśnie! Ja, Julia też czasem myślę!

                - Masz coś, czym chciałbyś zostać zabity? – pytam, przeszukując kolejną szufladę. Wyciągam piękny, idealnie naostrzony tasak do mięsa i przyglądam mu się z uwielbieniem oraz wyraźnym podziwem. – Co sądzisz, Wellinger? Może być?

                To coś przez chwilę mi się przygląda, a ja napotykam w jego spojrzeniu ten sam wesoły błysk, jaki gościł w jego oczach wtedy. Wcześniej. Kiedyś… I dokładnie w tej samej chwili, nóż wypada mi z dłoni oraz z głośnym brzdękiem upada na wykładaną brązowymi płytkami podłogę.  Mimo tego, że ja sama jestem niepodważalnym źródłem tego hałasu, wzdrygam się, choć prawdopodobnie nie z zaskoczenia czy strachu, ale przede wszystkim – z tego, że przypomniałam sobie o przeszłości, którą skutecznie próbowałam wyperswadować ze swej pamięci.

                - Jula…  Juleczko, kochanie… - szepcze Andreas, a później szybko podchodzi do mnie i chwyta mnie w objęcia. Nie, nie wyrywam się, nie szarpię, nie kopię, ani nawet nie gryzę czy nie dźgam palcami w żebra. Po prostu stoję jak sparaliżowana, po chwili zaś (bardzo niepewnie) odwzajemniam uścisk.

                Ta sytuacja jest co najmniej dziwna, niemniej nie mam zamiaru jej przerywać. On chyba też nie, bo gdy sekundę później spogląda na mnie niemalże rozgwieżdżonym wzrokiem, a następnie jego wargi dotykają moich, nie kończy się tylko i wyłącznie na pocałunku.

                Nie. Wręcz przeciwnie – lądujemy w wellingerowym łóżku, choć nie wiem, dlaczego ani jak. Przyczynę tego zdarzenia, znajduję nieco później, gdy wśród płytkich, urywanych oddechów, wypowiadamy słowa, które niosą za sobą wyznania absolutnej miłości.

 

*

                Mój telefon dzwoni od jakiejś dobrej godziny. Nie odbieram go, bo po prostu nie mam pojęcia, w którym kącie pokoju może się on znajdować. A może za otwartym oknem? Względnie wychodzi na to, iż wszystko jest w tym wypadku możliwe. W końcu jednak mój kochany dzwonek doprowadza mnie już do granic mej  - i tak elastycznej – wytrzymałości, więc, pomimo tego, że na klatce piersiowej Andreasa leży mi się koszmarnie dobrze, z ciężkim westchnieniem podnoszę się, a następnie mrużę oczy niczym wściekła kotka, by jakimś bliżej nieokreślonym cudem go namierzyć.

                Jednak, kiedy w końcu go odbieram, wszystko przestaje mieć znaczenie. Tak, nawet to, że przed chwilą przespałam się z Wellingerem, ponieważ słowa, które słyszę, mrożą mi krew w żyłach.

                - Julka, błagam, przyjedź natychmiast.

                Tak zrozpaczonego głosu ciotki nie słyszałam jeszcze nigdy.

 

*

                A kiedy pojawiam się tam, gdzie być powinnam, widzę tylko szczątki samochodu Michaela, który rozbił się na drzewie nieopodal hotelu, policyjne taśmy odgradzające miejsce tragicznego wypadku od życia publicznego na drodze oraz foliowy worek. Czarny.

                Sparaliżowana odwracam się w drugą stronę, gdzie widzę ciocię, która stoi pod drzwiami. Nie płacze, nie, na to jest zbyt wcześnie, ale jej twarz jest tak blada, iż z powodzeniem mogę porównać ją do postaci żywcem wyjętej z jakiejś paranormalnej hitówy dla małolatów.

                - Zostawił mi jedynie to.  – szepcze, a po chwili czuję, iż wpycha mi w dłoń całkowicie już wymiętą kartkę; co prawda nie ma na niej zbyt wielu informacji, ale te, które widnieją, powodują u mnie nagłe, zupełnie niekontrolowane zawroty głowy.

                Wczoraj nieświadomie zaplamiłem Julce bluzkę, więc muszę pojechać do centrum handlowego, by ją odkupić. Mam nadzieję, iż zdążę przed jakimiś poważnymi gośćmi, a nasza kochana wariatka jakoś wszystko ogarnie (w co wątpię rzecz jasna!).

                Wie Pani, że Ją kocham, prawda? I nie pozwolę, by ten gbur niszczył Jej życie, więc powinienem czymś zdobyć te jakże urocze względy, tak? Liczę na wyrozumiałość!

Michael.”

                Gdy kończę czytać, liścik wypada mi z dłoni, a ja sama nie wiem, kiedy nogi się pode mną uginają. Później zaś nie pomaga nawet opiekuńcze ramię Andreasa, który cały czas jest przy mnie, bo po prostu nastaje wszechogarniająca mnie ciemność.

                Spadam w dół.

___________________________
hyhyhyhyhyhyhy :3
To było planowane od początku, choć nie przewidziałam, iż nastąpi to tak szybko, ale wybaczcie mi, Słoneczka, bo chcę skończyć to jak najprędzej.
Pozostał tylko epilog.
Jesteście?

piątek, 18 lipca 2014

8. "Bo ja się w tobie chyba zakochałem."


                - Jula, mam do ciebie sprawę.

                Piorunuję Michaela doprawdy dość wymownym spojrzeniem, które już teraz powinno przewrócić go na wykładaną ciemnymi panelami hotelową podłogę, ale tego nie robi, co kompletnie nie powinno mieć miejsca. No przynajmniej według mnie. Niemniej moje niemałe przerażenie i zdenerwowanie tymże faktem, skutecznie ukrywam pod maską obojętności, zatapiając wzrok w prestiżowym magazynie na temat mody. No co no?! Naprawdę podobają mi się te pudrowe spodenki! Zerkam na cenę i z wrażenia muszę aż gwizdnąć.

                - Julka, ja potrzebuję z tobą porozmawiać.  – głos chłopaczyna ma niemalże zrozpaczony, co odbija się iście ciekawskim echem w mojej łepetynie, dlatego długopisem zaznaczam stronę, na której skończyłam i odkładam gazetę na stolik stojący obok mnie. Wyciągam nogi oraz ręce przed siebie, ponieważ moje kończyny już dawno zdążyły zdrętwieć; nie moja wina, iż dla kogoś, kto by na mnie patrzył (w tym wypadku Michaela rzecz jasna) wyglądam jak zadowolona kotka. Podnoszę oczy na tego kogoś, kto cały czas sterczy mi nad głową, przybierając na usta coś na kształt uroczego uśmiechu.

                - Mów.-  rozkazuję szybko, ale momentalnie zauważam, że słowa te paraliżują chłopaka kompletnie, gdyż jego sylwetka staje się prosta jak struna. Mimo wszystko cieszę się, iż w taki sposób działam na przedstawicieli płci przeciwnej.

                - No bo… Tak. Julka, ja…

                Gdzieś tam w myślach zastanawiam się, dlaczego pokarano mnie takim nieszczęsnym losem, ale naprawdę staram się być miła i taka no… do życia, więc cierpliwie w ogóle się nie odzywam, co jest moim małym, osobistym zwycięstwem. Cierpliwość to jedna ze cnót w końcu, nie?  Prawą dłonią sięgam po soczek malinowy stojący obok mnie.

                -  Bo ja się w tobie chyba zakochałem.  – wypala na jednym oddechu, a ja, jak na zawołanie, krztuszę się, wskutek czego ciemnoróżowa ciecz ląduje na moim nowiutkim, białym podkoszulku. Jakże inaczej mam zareagować na takie wyznanie, tak?

                - Cholera, Michael odkupujesz mi tą bluzkę! – gwałtownie podrywam się z miejsca, na którym do tej pory siedziałam i palcem wskazującym pokazuję na to coś, co zdobi materiał. – Nie daruję ci tego! Wiesz ile ona kosztowała?!  Majątek, kuźwa! Wypłaty ci zabraknie!

                Gniewnie przechadzam się w tą i z powrotem; w myślach analizuję to, co usłyszałam. Nie zwracam najmniejszej uwagi na chłopaka, który momentalnie zmienił swą pozycję na coś podobnego do zbitego dziecka, ponieważ cały się skulił. W kącie na dodatek. Od czasu do czasu piorunuję go spojrzeniem.

                - Ja ci tylko powiedziałem, że cię kocham!  - odwaga w końcu staje się sojuszniczką Michaela, ponieważ wypowiada całe zdanie poprawne pod względem składniowym i na dodatek zakończone jest ono wyraźnym wykrzyknikiem.

                - Tak? A to niezwykle ciekawe. Chętnie posłucham tego, co masz jeszcze do dodania.

                Wrastam w ziemię. Dosłownie. Bo to bynajmniej nie ja wypowiadam te słowa, a mój rozmówca raczej nie mówi sam do siebie. Niepewnie odwracam się, starając się przybrać niezwykle pewny wyraz twarzy, niemniej chyba mi to nie wychodzi, gdyż zauważam Wellingera stojącego na progu hotelu, który nonszalancko opiera się o framugę szeroko otwartych drzwi. Przez moment stoję jak skamieniała, starając się przypomnieć sobie o względnie normalnym oddechu, jednak to raczej niemożliwe, bo ta potraktowana letnim wiaterkiem blond fryzura działa na mnie lepiej aniżeli czerwona płachta na byka.

                Nie jestem w stanie nawet otworzyć ust, choć staram się ja tylko mogę. Mam nieodparte wrażenie, iż stapiam się ze ścianami i podłogą, niemniej nie do końca wiem, jak to jest możliwe. Moje serce podślizguje mi się do gardła oraz zahacza o górną część szczęki.

                Michael pewnym i niezwykle stanowczym krokiem podchodzi do Andreasa, jednakże przy wzroście skoczka (Boże! Jak ja nienawidzę tego wymownego słowa!), wygląda jak słaby i chorowity karzełek, a mnie  - mimo wszystko – chce się śmiać z tego przekomicznego obrazka, choć już po chwili żołądek zaczyna wywracać mi się do góry nogami, bo to, co widzę, nie zapowiada niczego dobrego.

                Wręcz przeciwnie.

                - A kim ty niby jesteś, co?  - pytanie to zadaje mój współpracownik, mierząc Wellingera nienawistnym spojrzeniem; w sumie nawet się z tym jakoś specjalnie nie ukrywa. Po prostu patrzy mu prosto w te przepełnione płynnym błękitem i irytacją tęczówki, mając nadzieję na to, że po chwili zastąpią je czarne, puste oraz dymiące dziury wypalone właśnie przez niego.

                Automatycznie przymykam powieki, ponieważ nie chcę patrzeć tą, rozgrywaną przez dwóch zazdrosnych samców, scenę.  Co nie zmienia faktu, że – choć nie widzę – słyszę wszystko doskonale.

                - Kim ja jestem?! – Andreas prycha Michaelowi prosto w twarz – Jej ukochanym! Ot co! I jakoś nie przypominam sobie, by było nas dwóch!

                - Tak? Ja też! – wrzeszczy ten drugi. Jestem niemalże pewna, iż gdyby te jego wrzaski mogły przyjąć postać tasaka, mój były chłopak na pewno już dawno leżałby w prosektorium. Dochodzę do wniosku, że muszę ich jakoś rozdzielić, bo inaczej prochy jednego będę mogła zakopać pod tymże hotelem, a drugiego rozsypać na skoczni. Próbuję na szybko ocenić sytuację i dochodzę do wniosku, iż mam jeszcze dosłownie sekundę do wybuchu, więc momentalnie rozglądam się dookoła siebie, by znaleźć coś, co mogłoby mi dopomóc. I znajduję! A jakże! (Przecież zaradna Julia wybrnie z każdej, nawet tej najgorszej, sytuacji).  Kij od mopa, który wystaje zza lekko uchylonych drzwi, na których widnieje jakże wdzięczny napis: „pomieszczenie gospodarcze”, wydaje mi się odpowiednim narzędziem, więc nie mija chwila, a ja już dzierżę go w swej delikatnej dłoni. Później stanowczym krokiem podchodzę do wciąż mierzących się nienawistnym wzrokiem panów, następnie zaś po prostu wkraczam pomiędzy nich, tłukąc ich boleśnie po zaciśniętych w pięści łapach.

                - Zgłupieliście do reszty? – pytam na pozór spokojnym głosem, w którym jednak bez problemu można wyłapać strachliwą nutkę. – Tak mi na pewno nie zaimponujecie.

                Od początku mogłam spodziewać się tego, iż moje wkroczenie podziała tylko i wyłącznie na Michaela, gdyż chłopaczyna z reguły jest potulny jak podhalański baranek, z kolei Andreas od zawsze uparty był niczym najgłupszy osioł, co mogę połączyć jeszcze ze szczególną zawziętością (jak powszechnie wiadomo  - daje to mieszankę iście wybuchową).

                Szatyn patrzy na mnie z lubością. Po raz ostatni tylko posyła Wellingerowi niemą groźbę, z kolei ten drugi zachowuje się tak, jakby to, co powiedziałam, obeszło go koło dupy (No ja przepraszam za niezwykle brutalne i doprawdy niegrzeczne wyrażenie, ale nie mogłam się powstrzymać.), ponieważ wymija mnie, ponownie zbliża się do Michaela, a następnie po prostu wali go w pysk.

                Z moich ust wydobywa się jeden, przeciągły okrzyk, niemniej jest on chyba niezbyt konieczny, bo chłopakowi nic się nie stało. Jednak skoczek nawet nie odwraca się, by to sprawdzić. Po prostu – jakby nigdy nic! – wychodzi z naszego hotelu bez ani jednego słowa, co doprowadza mnie do szału.

                A trzeba wiedzieć, że wkurwionej Julki bać się raczej należy.
 
________________________________________
Skończę to w te wakacje. Skończę. Obiecuję. Muszę.

niedziela, 1 czerwca 2014

7. "I nie zapomnij, że jesteś mi winien lody truskawkowe. Podwójną porcję."


Włosy wiążę na czubku głowy, zakładam okulary koloru wiadomego, króciutkie spodenki, top na ramiączka i postanawiam się przejść. No bo przecież nie mogę cały czas pracować, prawda?  Michael poradzi sobie dużo lepiej sam niż ze mną.

Przynamniej moje nogi nie będą go rozpraszać. Jeszcze by chłopaczynie oczy na wierzch wyszły, a biorąc pod uwagę, że w moim osobistym mniemaniu jest mamutem, to raczej nie byłoby mu z nimi do twarzy. Nie żeby coś, oczywiście jestem skłonna zatelefonować do jakiejś inspekcji, która zajmuje się ostatnimi przedstawicielami gatunków ewidentnie wymarłych, ale mimo wszystko – szkoda by mi go było. Jakoś tak.

Szybko, więc wychodzę z hotelu i postanawiam po prostu pospacerować. Tak byle gdzie, niewiele mnie to obchodzi, gdzie zaniosą mnie myśli.

Słońce praży niesamowicie, tudzież postanawiam skierować się do pobliskiej budki z lodami. Wspomniany przeze mnie budyneczek jest widoczny już z daleka poprzez wielki, żółty, neonowy napis, który wymownie sugeruje, że zakupię tu moje ukochane gałki o smaku truskawkowym. Uśmiecham się też, gdyż w mym najbliższym otoczeniu nie ma ani jednej żywej duszy, ponieważ – najwidoczniej – tylko ja wpadłam na pomysł, by w samo południe łazić po miasteczku. Bardzo dobrze.

Niczego nie podejrzewam, gdy gdzieś za moimi plecami słyszę nadjeżdżający samochód. Jasne, może i zdaję sobie sprawę z tego, iż porusza się on dosyć wolno, ale mój ekstra głupi mózg nie dopuszcza do siebie jakichkolwiek pokładów logicznego myślenia. Dlatego też dzieje się to, co się dzieje.

Nim się orientuję, auto staje obok mnie, ale nie jestem w stanie zobaczyć kogokolwiek, gdyż momentalnie na moją głowę zostaje narzucony jakiś worek pachnący  - przynajmniej według mnie – stęchlizną, a ja sama jestem zaciągnięta na tyle siedzenie.

Staram się szarpać, bić, wyć, krzyczeć o pomoc – nic to jednak nie daje, no bo jakim cudem mają mnie usłyszeć puste ulice?

Samochód rusza.

- Proszę, proszę, kogo my tu mamy. – odzywa się ten, który siedzi najbliżej mnie, swoimi dłońmi krępując mi nadgarstki. – Nie chciała przyjść góra do Mahometa, to Mahomet musiał sam się pofatygować, by wyjątkowo upartą górę przywlec do siebie.

W pierwszej chwili zamieram, później zaczyna kumulować się we mnie wściekłość, a następnie po prostu zaczynam się śmiać. No i co z tego, że ten wór skutecznie tłumi wszelakie dźwięki, które z siebie wydaję? Jakoś nie robi mi to większej różnicy.

Pieprzony Wellinger.

Nie uważam, bym była specjalnie zagrożona, choć  - jakby nie patrzeć – nie mam zielonego pojęcia, kto kieruje samochodem, ani gdzie jadę. Do końca podróży siedzę już cicho i względnie grzecznie. No ewentualnie czasem kopnę Wellingera w łydkę. Dlaczego? Ot tak, bo mi się po prostu podoba.

Cała podróż nie trwa jakoś specjalnie długo. Nadal nie mogę zidentyfikować kierowcy, ponieważ pozostaje niemową, ale gdy tylko silnik kończy swą pracę, słyszę, że Wellinger otwiera drzwi (jedną ręką, drugą nadal trzyma moje dłonie), a chwilę później jestem już na zewnątrz i mogę  - choć przez te dziury w worze, które zapewne zrobiły myszy – odetchnąć świeższym powietrzem. Nie jestem jednak aż taką idiotką, bym mogła się łudzić, że na nim pozostaniemy, gdyż nie mija minuta, a ja wyczuwam, że znajduję się w jakimś wyjątkowo dusznym i na pewno ciemnym miejscu.

- Tylko mnie nie bij czy coś. – ostrzega ten popieprzeniec, a ja prycham pod nosem, choć on na pewno nie jest tego świadomy. Po chwili czuję jak zwalnia uścisk na moich nadgarstkach i zdejmuje mi wór z głowy.

Odskakuję od niego jak oparzona i rozglądam się dookoła.

                - Kurwa, bunkier.

                Wellinger uśmiecha się szeroko, ukazując dwa rzędy idealnie białych zębów. Mógłby grać w reklamach past do zębów Colgate czy coś. No ewidentnie.

                Stop, Jula.

                Cofam się jeszcze bardziej.

                - Przepraszam.

                Podnoszę momentalnie głowę do góry, natrafiając na jego  - chyba – szczere spojrzenie. Nie wiem, co mam o tym sądzić, więc przerywam jak najszybciej kontakt wzrokowy. Moje buty są w tamtej chwili dużo ciekawsze.

                - Julka, ja wiem, że cię zraniłem, ale proszę, daj mi szansę. Chociaż się postaraj.

                Podnoszę brew do góry, uśmiechając się ironicznie. Być może wiem, że robię źle, ale nic nie mogę na to poradzić. Zamiast tego mówię:

                - I ta twoja szansa ma polegać na tym, że porywasz mnie, kiedy ja chcę sobie kupić moje ukochane lody i wywozisz do miejsca, które w każdej chwili może się zawalić, przygniatając nas kompletnie? Nie wiem czy pomyślałeś, ale to coś może nas zabić.

                Jestem z siebie względnie dumna, bo przecież był moment, gdy myślałam, że nie wypowiem ani jednego słowa, a tu proszę – wykład elegancki.

                - Przynajmniej zginiemy razem. – mówi mój towarzysz, a mi po prostu opadają ręce. Niemniej zamiast się poddać, podchodzę do niego energicznym krokiem z zamiarem zamachnięcia się na niego, ale on widocznie przewiduje mój zamiar, gdyż moja ręka zostaje zatrzymana mniej więcej w połowie drogi do jego twarzy.

                A później dzieje się coś czego zupełnie nie przewiduję, gdyż nim się w ogóle orientuję w całej sytuacji, on popycha mnie na ścianę, a później  - najzwyczajniej w świecie - całuje. Oczywiście w pierwszej chwili mam ochotę go odepchnąć, pieprznąć w łeb, ukręcić kark, kopnąć w jaja czy wyrwać wszystkie włosy z czaszki, ale nic takiego się nie dzieje. Zamiast tego po prostu najpierw stoję jak sparaliżowana, a później się po prostu poddaję, oddając pocałunek.

                Choć nie powinnam.

                Brawo, Julka. No brawo. Wszystko spieprzyłaś. A nie pamiętasz, co on ci zrobił? Naprawdę zapomniałaś? No to sobie teraz przypomnij.

                Serce mi staje. Moje sumienie ma rację.

                Przerywam to zbliżenie odpychając go stanowczo od siebie, następnie zaś mówię:

                - Zabierz mnie stąd! I nie zapomnij, że jesteś mi winien lody truskawkowe. Podwójną porcję.

                To, że Wellinger ponownie promiennie się uśmiecha, doprowadza mnie do jeszcze większego szału.
 
____________________________
Kajam się niezmiernie nisko przed wszystkimi fanami Juleczki. Całuję Was też po stopach i takie tam.
To coś na górze powstało przed chwilą mniej więcej w pół godziny, więc wybaczcie wszelakie niedociągnięcia. Ja wiem, że to jest marne, ale na nic więcej dziś mnie nie stać, bo muszę wracać do polskiego, na dodatek jutro mam egzamin wewnętrzny w ośrodku na prawko. Znaczy taki już po jazdach, ale nie taki właściwy, ten pewnie w kolejnym tygodniu albo nawet za dwa. Zobaczy się.
Dobra, Aniołeczki moje kochane.
Ja uciekam, pisać charakterystyki bohaterów "Ludzi Bezdomnych". Wiem, wiem - zajecie iście fascynujące.
Buziaki! :*

piątek, 21 lutego 2014

6. "Możesz teraz nauczyć się kolorów."


                Uśmiecham się do Michaela najpiękniej, jak tylko potrafię. Jasne, wiem, że tym samym daję chłopakowi jakieś tam nadzieje. Oczywiście. Niemniej, co mam poradzić na to, że jest mi po prostu potrzebny?
                Tak, więc szczerzę do niego zęby jak ostatnia idiotka, a on – w końcu, po wielu mych trudach i znojach – mnie zauważa. Zwycięstwo.
- Michi, wiesz, że cię szalenie lubię? – pytam, nim zdążam się ugryźć w język, a on podnosi głowę i patrzy na mnie tak, jakbym oznajmiła mu, że jutro się pobierzemy. Czyli z uwielbieniem.
                Kurwa mać.
                Dobra, nieważne. Zaczęłaś, Julia to teraz brnij w to coś dalej.
- Wiem. A jaką przysługę tym razem mam ci wyświadczyć?
                Śmieję się. No bo co mam niby robić w takiej sytuacji, tak? No właśnie. Przecież trafił chłopak w sedno. Opanowuję jednak śmiech, pochylam się nad blatem pięknie demonstrując mój biust (uprzednio zadbałam o to, by dekolt był odpowiedniej wielkości), następnie zaś – najseksowniej jak tylko potrafię – mruczę:
- Widzisz, rybeńko, czytasz mi w myślach. Z nas to jednak są pokrewne dusze, nie sądzisz?
 
*
- Julka, a ty nie uważasz, że w różu to mi jednak nie jest do twarzy?
                Pytanie to oczywiście zadaje Michael, no bo któż by inny. Kręcę, więc przecząco głową, starając się, by peruka, którą próbuję wcisnąć mu na łeb, wyglądała jak najbardziej naturalnie,  a konkretniej, by przypominała moje kudły. Ja wiem, wiem, wiem, wiem, naprawdę wiem, że jestem podła, ale mimo wszystko – uśmiecham się delikatnie pod nosem, a w duszy odprawiam szamański taniec zwycięstwa.
                Bo przecież Wellinger jest na tyle głupi, że z daleka nie zauważy żadnej różnicy. Od zawsze biedaczek był daltonistą. Aż cud, iż na belce startowej kolory światełek odróżnia. Chyba. Może po prostu patrzy na Schustera. Mniejsza o to.
- Uważam, że wyglądasz jak… - zaczynam, spoglądając w lustro, przed którym usadziłam tego nieboraka i przekręcając głowę na boki, by lepiej ocenić końcowy efekt – słodki króliczek playboya. Mogę dorobić ci uszka, jeśli chcesz.
                Oj. Chyba przesadziłam. Michael podrywa się do góry i już sięga dłonią, by zniszczyć moje misternie wykonywane dzieło. W dosłownie ostatniej chwili łapię go za nadgarstek.
- Zostaw to! – niemal wrzeszczę, a następnie dodaję uspokajająco – Skoro ty masz różowe włosy i jesteś króliczkiem, to ja też nim jestem. A króliczki lubią się rozmnażać.
                Chłopak patrzy na mnie dziwnie, a ja momentalnie wyjaśniam:
- No co? Ja tylko mówię to, czego nauczyłam się na lekcjach biologii. Powinieneś być ze mnie dumny, że byłam pilną uczennicą.
                Ponownie demonstruję wszystkie me zęby w uśmiechu, który ma złagodzić te męskie, niemal zatwardziałe serce, a on się godzi na to, by mój wielki i genialny plan wcielić w życie.
                Odnotowuję kolejne zwycięstwo.
                Panie Wellinger – osobiście zadbam, by nauczył się pan kolorów.
                Obiecuję.
 
*
                W umówionym miejscu jesteśmy już czterdzieści minut przed czasem. No bo przecież nie możemy ryzykować tego, że nie zdążę się schować, a Michael odpowiednio usadzić. Tyłem, by Wellinger nie zauważył, że to nie jestem ja.
                Ogółem, więc rzecz ujmując, sprawdzam, czy z daleka ktokolwiek spostrzegłby różnicę i stwierdzam, że owszem. Inteligentny człowiek tak – nie ten debil, który udaje skoczka, więc zadowolona pokazuję chłopakowi uniesiony do góry kciuk i lezę schować się za bujny krzaczek.
Nie, nie siusiać, proszę tu nie wyobrażać sobie niewiadomo czego.
Okrywam się kocykiem, bo dzień mamy wyjątkowo chłodny i siedzę wygodnie z błogim uśmiechem na ustach. No dobra – Michaela wcale mi nie jest szkoda. Zgodził się, to niech teraz marźnie. Doprawdy to nie moja wina, że każdemu facetowi, gdy tylko ujrzy kawałek gołego cycka, odbija palma, a oczy świecą się jak nowiutkie, polskie pięciogroszówki. 
Mniejsza już o to, bo z moich skrupulatnych obserwacji jasno wynika, iż zbliża się ten, którego oczekuję. Tak jak myślałam – przed czasem.
Wiem też, że muszę swój plan wcielić w życie. Bo jak zbyt szybko zorientuje się w całej sytuacji, może mi się nie udać. Nie, wróć – przecież porażki absolutnie nie przyjmuję do świadomości.
Delikatnie wysuwam się zza mej zielonej fortecy, niemniej ciężar w mych dłoniach jest niewyobrażalny. Jula, najwyraźniej musisz popracować na siłowni w najbliższym czasie i poprawić kondycję fizyczną.
Nie. Absolutnie nie.
Dobra. Nieważne.
Widzę, iż on podchodzi do Michaela.
Widzę, że mówi coś do niego już z daleka. Dobrze, że uprzedziłam go, by pod żadnym pozorem się nie odwracał. Uśmiecham się szeroko. Uda się. Musi się udać. Nie ma innego wyjścia.
Wyraźny punkt kulminacyjny całej sytuacji?
Ewidentnie moment, w którym ten człek kładzie dłoń na ramieniu mojego „współpracownika”.
Boże, jaki idiota.
- Ponoć jestem dla ciebie taka ważna, a mylisz mnie z pierwszą lepszą istotą o różowych włosach, Wellinger.  – śmieję się tuż za jego plecami, a gdy zdezorientowany chłopak, w przeciągu dosłownie minimalnego ułamka sekundy, odwraca się twarzą do mnie, na jego głowie ląduje wiaderko rozrobionej, różnokolorowej farby.
- Co do…
                Wybucham niepohamowanym chichotem, gdy widzę jego sylwetkę ozdobioną cieknącą cieczą. Oraz te malutkie kropelki, spadające z misternie ułożonej grzywki  - debil myślał, że to będzie randka – i kapiące mu prosto na czubek nosa.
                Postanawiam, więc ozdobić go jeszcze bardziej, a już po chwili drugie wiadro, a konkretniej jego zawartość, elegancko ochlapuje mu kurtkę i spodnie.
Masz cela, Jula.
Ja sama zaś podchodzę do niego tak blisko, iż … -  nie, nie powiem, że czuję zapach jego perfum czy jakiś tam ładunek elektryczny, który przeskakuje między naszymi ciałami – iż… boję się, że upaćkam się farbą. A przecież ta bluza jest nowiutka. W każdym bądź razie staję na palcach i szepczę do ucha wciąż zamurowanego chłopaka:
- Możesz teraz nauczyć się kolorów i mam nadzieję, że przez ten czas przestaniesz mnie gnębić swoją antyinteligentą osobą, Wellinger.
____________________________
No więc...
Jaki ten rozdział jest wymuszony..
O masakra.
I mi się nie podoba. I w ogóle.
 
 
 

poniedziałek, 27 stycznia 2014

5. "[...] Zje mnie! Kostek nie wypluje! Sercem się będzie rozkoszować!"


                Czasem zdarza się, że Michael po prostu zachoruje. Cóż, wydawać by się mogło, iż takiego to nicponia mamusia już przed laty zdążyła porządnie otulić jaką niewidzialną kołderką ochronną; na przykład jak w reklamach tych wszelakich tandetnych środków przeciwgorączkowych, a tu bęc, jakiś potworny, uzbrojony w miecz i tarczę wirus wkradł się do delikatnego ciałka i po sprawie.  Ajć, rozgadałam się, a miałam zacząć mówić z sensem. Otóż… choroba tego człowieka równa się czemu? Tak, tak, pewnie już każdy się domyśla – mojej ciężkiej pracy. Na pewno już wkrótce umrę. Przecież ostatnio nawet w telewizji słyszałam, że jakaś laska zmarła z przepracowania. Ja będę kolejną ofiarą tej niebezpiecznej pułapki, już to czuję.

                Poproszę tylko o jakąś ładną, dębową trumnę, dobrze? Ale żebym miękko w środku miała! Różowy atłas da się załatwić? Byłabym naprawdę wdzięczna! I poduszkę bym prosiła wypchaną gęsim pierzem… jak na mnie to przecież są niewielkie wymagania, prawda? No właśnie…

*

Siedzę za recepcją i załamana przeglądam jakieś papiery, które mówią mi - co najwyżej – niewiele. No tak, bo tym zwykle zajmowała się ta mysz. Na choroby się temu czemuś zabrało, jeszcze  ten niecny występek popamięta, już ja się o to postaram. Śmieję się w duchu, a humor momentalnie powraca do mego ociężałego już ciała.

- Juleczkooooo!

                Głośne stukanie w drewniany blat wyrywa mnie z przyjemnych myśli na temat zemsty na Michaelu, momentalnie próbuję przypomnieć sobie, skąd znam ten głos, ale oczywiście wszystko całe życie musi być przeciwko mnie, tudzież i pamięć wyraźnie stroi sobie ze mnie figle. Podnoszę, więc wzrok, by nad sobą ujrzeć jakąś poczwarną, uśmiechniętą ode ucha do ucha gębę. Na pewno mi nieznaną.

                Przełykam głośno ślinę.

- Słucham pana? – pytam, przyjmując najbardziej służbowy ton, na jaki tylko mnie stać (kto by pomyślał, że idzie mi coraz lepiej?!), a następnie, jakby od niechcenia, czytam sobie kartkę, którą trzymam przypadkiem w lewej dłoni, gdyż gość nic nie mówi.

                No halo! Przylazłeś tu, więc łaskawie byś coś powiedział. Chyba, że…. Ahaaa, rozumiem. To takie buty, że też nie wpadłam na to wcześniej. Pewnie to coś to jeszcze prawiczek i pragnie do naszego hotelu sprowadzić sobie jaką dziwkę (a może nawet i kilka!). Ja osobiście nie mam nic przeciwko, aby tylko zapłacili i nie było ich słyszeć przez ścianę.

- Severin jestem. – uśmiecha się chyba raczej w moim kierunku, ukazując swe okropne uzębienie, na którego widok robi mi się słabo.

- Aha. – odpowiadam i z powrotem patrzę na kartkę. Praca jest jednak dużo piękniejsza niż ten łoś, który ewidentnie mnie podrywa. W sumie to nigdy nie myślałam, że będę ofiarą zwierzęcia leśnego.

                Może wypadałoby zapisać się do jakiegoś kółka łowieckiego na kurs posługiwania się jaką wiatrówką? Na pewno czułabym się dużo pewniej i przede wszystkim bezpieczniej.

- List przyniosłem. – patrzcie państwo! Łoś po raz kolejny przemówił!  - Od tego matoła ostatniego Wellingera, którego tak nawiasem mówiąc najchętniej bym na stosie spalił.

Uśmiecham się pod nosem.     

Zwierzu, może dojdziemy do porozumienia.

Jednak on nic więcej nie mówi, jedynie drapie się po łbie, a ja zaczynam mieć poważne zastrzeżenia do tego, czy po moim kontuarze nie poruszają się jakieś mikroskopijne żyjątka.

- Kurwa, Ryyyysiek! Zapomniałem, co mam jej jeszcze powiedzieć! Rusz dupę spod tego stolika i mi łaskawie pomóż! Przecież to ciebie młody wysłał i ty miałeś mówić! – widzę, iż facet kompletnie się załamał i tylko bezradnie stoi, patrząc w kierunku zabytkowej ławy, która w celach dekoracyjnych przykryta jest zieloną, połyskująca narzutą.

- Powtarzałem ci, rybi mózgu, że ona mnie nienawidzi! Zje mnie! Kostek nie wypluje! Sercem się będzie rozkoszować! – piskliwy, nieco dziecinny głosik wydobywa się właśnie zza kawałka materiału. Wznoszę oczy wysoko ku górze, ale po chwili zdrowy rozsądek daje o sobie znać, więc rozglądam się szybko po pomieszczeniu, szukając jakiś świadków tej ewidentnej głupoty, ale oddycham głęboko z ulgą, gdyż nikogo nie zauważam.

                Dzieci. No dzieci.

- Wyłaź, Piątek. – mówię takim tonem, jakby to miały być ostatnie minuty pana Freitaga. Tak w ogóle to on zawsze nienawidził, kiedy spolszczałam jego nazwisko, a ja robiłam to tylko po to, by go bardzo mocno wkurwić.

                Tak jak on wkurwiał mnie.

                Po chwili jednak, pod wspomnianą wcześniej narzutą, widzę delikatny ruch, a później wynurza się spod niej ten zakłuty łeb, który na mój widok zamiera; sprawność umysłu powraca mu widocznie dopiero po kilku sekundach.

- No, no… Andi mówił, że znacząco zmieniłaś fryzurę, ale nigdy bym nie pomyślał, że do tego stopnia.

                Prycham lekceważąco.

- To nie naturalnee? – pyta Łoś Leśny z miną łosia właśnie przypominającą, a mi zaczyna zbierać się na porządny wybuch śmiechu. Bo czy ktokolwiek, kiedykolwiek widział rosnące, różowe włosy? Szczerze wątpię.

                Postanawiam jednak ten fakt wspaniałomyślnie przemilczeć. Niech to dziecko żyje we własnym, nieco upośledzonym świecie, mi nic do tego.

- A tobie co takiego drastycznego stało się z gębą? – pytam z pełną premedytacja Freitaga, sprawiając, że ten pewny siebie uśmieszek natychmiast złazi mu z ust.

- Wypiękniałem! – krzyczy urażony z ogniem w oczach. – Sev! Dawaj jej ten list i wychodzimy stąd! Nie będę przebywał w miejscu, gdzie nie szanuje się mojego jestestwa!

                Nim się orientuję, łosio podobny rzuca we mnie jakąś kopertą, sam odwraca się na pięcie i z wysoko podniesionymi głowami obaj panowie opuszczają hotel (przy czym swoje ogromne zdegustowanie moim niby że nieodpowiednim zachowaniem demonstrują głośnym trzaśnięciem drzwiami).

                Za ich plecami pokazuję im środkowy palec, co jest bardzo dobrym wyjściem w zaistniałej sytuacji, ponieważ zauważam, że krwistoczerwony lakier na paznokciu ewidentnie mi się odwarstwia.

                Jednak nie to jest moim największym zmartwieniem.

                Delikatnie podnoszę cienką kopertę, rozrywam ją, a następnie wyjmuję żółtawą kartkę, na której tymi wielkimi, doskonale mi znanymi bawołami Wellingera nabazgrane jest cóż… - niewiele.

                Pomimo tego,  moje głupie serce zaczyna bić w tempie niewyobrażalnym.

               

                I znów mi uciekłaś. Proszę Cię, Julia, porozmawiajmy jak ludzie cywilizowani, wyjaśnijmy sobie to wszystko. Naprawdę mi na tym zależy.

                W piątek, o osiemnastej. Będę czekać tam, gdzie zawsze spotykaliśmy się przed laty.

                Welli.

               

                Uśmiecham się pod nosem, bo w głowie momentalnie zaczyna układać mi się plan.

                Jeszcze mnie popamiętasz, panie Wellinger.

 
_____________________________________
Miałam wrócić, więc wracam.
Wcześniej niż zamierzałam, ale musiałam sobie humor poprawić, słoneczka.
Bo wiecie, że mnie jakieś paskudztwo rozłożyło? Nie puszczono mnie dziś do szkoły :c
Ale jutro już idę. Nie ma, że "nie".
No chyba, że nijak nie dojadę, co też jest prawdopodobne, bo mnie kompletnie zasypało.... Zaspy na szosie do kolan mam.
Nie ma to jak życie na zadupiu. Ale jeszcze niecałe dwa lata, prawie tylko rok...  i Madzia przenosi się do miejsca cywilizowanego na studia. Oj tak.
Księciulek w moje ferie. Tyle mogę obiecać.
Buziaki! :*