piątek, 8 sierpnia 2014

Epilog. "Zauważył. Zauważył, że nie jestem sobą."


                2 tygodnie później.

                - Wiesz co, Michael?  - pytanie, które wypływa z moich ust, kieruję w stronę ciemnego pomnika należącego od wielu już lat do rodziny Brauss. – Zawsze cię lubiłam. Wiem, że ty nigdy nie zrozumiałbyś mojego związku z Wellingerem, nie zaakceptował i w ogóle, ale mam szczerą nadzieję, iż mi wybaczysz, bo przecież chciałbyś, abym była szczęśliwa, prawda?

                Czuję, że w kącikach moich oczu zbierają się słone łzy, a ja nie płaczę. Prawie nigdy, więc z kieszeni bluzy szybko wyjmuję chusteczkę higieniczną i osuszam nią rzęsy, sprawiając tym samym, że na śnieżnobiałym materiale widzę rozmazane, czarne smugi. Uśmiecham się smutno, bo Michi na pewno z rozczulającym uśmiechem rzekłby, iż wyglądam jak ponura panda.

                - I w ogóle… – szepczę, spoglądając na zdjęcie chłopaka, do którego mimo tak krótkiego czasu naszej znajomości, zdążyłam się przyzwyczaić. – Myślę, że mnie rozumiesz. Gdziekolwiek jesteś, bo, mimo wszystko, starałeś się być dla mnie wspaniałym kumplem. Taki byłeś. Pamiętasz jak musiałeś się za mnie przebrać? – chociaż miejsce, którym jest cmentarz, bynajmniej nie pasuje do takich reakcji, ja wybucham niekontrolowanym śmiechem. –Do twarzy ci było w różu, wiesz?

                Mam nieodparte wrażenie, że Michael z nagrobnej fotografii również unosi kąciki swych ust.

                -  Wybacz, że w tak perfidny sposób skłamię. – kończę szybko niemalże wyprutym już z uczuć głosem, a następnie podnoszę się z ziemi, otrzepuję spodenki, posyłam ostatnie, beznamiętne spojrzenie w kierunku nagrobka i odchodzę, by zmierzyć się z najtrudniejszym zadaniem, jakiemu przyszło mi stawić czoła w moim jakże krótkim życiu.

*

                I wiecie, być może, gdy szłam tam, gdzie miałam go spotkać, nie byłam jeszcze stuprocentowo przekonana do tego wszystkiego, o czym myślałam już od tygodnia. Jasne, z jednej strony plan miałam ułożony od dawna, w pełni gotowy, ale dopiero w momencie, gdy ujrzałam go szczęśliwego, niosącego swoje kochane narty jakby były jego największym skarbem, uświadomiłam sobie, że nie mam innego wyjścia.

                - Julka? Kochanie, co ty tu robisz? – Andreas nie kryje zdziwienia moją obecnością, bo przecież wie, iż skocznię omijam szerokim łukiem. Szybko do mnie podchodzi, obejmuje ramieniem, a następnie całuje tak krótko i przelotnie, że nie mam najmniejszych szans, by w jakikolwiek sposób zapamiętać to już na zawsze. – Coś się stało?

                Zauważył. Zauważył, że nie jestem sobą. Zauważył zmianę w mojej twarzy oraz oczach. Niepokoi się, czemu w sumie trudno się dziwić, bo ma rację. Kiwam, więc głową, co jest ewidentnym początkiem końca.

                - Musimy porozmawiać.  – mówię, starając się, by słowa te były naznaczone tylko i wyłącznie obojętnością.

                Takie właśnie są – na pierwszy rzut oka, a on chyba nie zagłębia się dalej.

 

*

                Siadamy na naszej ulubionej ławeczce, choć nie jestem do końca pewna, czy od dziś nadal będzie posiadać to miano. Milczymy, sądzimy, iż możemy zakląć czas, by stanął w miejscu, ale niestety się mylimy, bo on upływa niemalże nieubłagalnie. Przełykam ślinę, zwilżając suche gardło, ale nie jest to ani trochę pomocne. Zamykam powieki, liczę do dziesięciu, otwieram oczy i na niego spoglądam, starając się zapamiętać dosłownie każdy, nawet ten najdrobniejszy milimetr jego twarzy.

                - Co się dzieje? – pyta, zerkając na mnie podejrzliwie.  – Powiedz mi w końcu!

                Wzdycham głęboko.

                Wiesz, że musisz to zrobić. Dla niego. Gdybyś z nim została, byłabyś tylko kulą u jego nogi, zdajesz sobie z tego sprawę, bo przecież nie zaakceptowałabyś skoków. Przenigdy. Odejdziesz – będzie mógł robić to, co naprawdę kocha.

                Ten przeraźliwy głos, który siedzi w mojej głowie, ma tą cholerną rację. Nie mogę dłużej znieść bliskości Wellingera, więc podnoszę się, a następnie oddalam na kilka kroków, stając z nim twarzą w twarz, bo oczywiście uczynił to samo, co ja. Zbieram się na odwagę i w końcu to mówię, choć mój głos przeraźliwie drży.

                - Wracam do Polski.

                Na początku źle rozumie moje słowa, choć w sumie też postąpiłabym podobnie na jego miejscu.  Gdyby powiedział mi coś takiego, zasypałabym go pocałunkami, zamknęła w objęciach, a następnie zapewniłabym, iż to przecież nie koniec świata i istnieją udane związki na odległość. Tak, bo on właśnie to robi. Jednak, gdy tylko wyrywam się z jego szczelnie zamkniętych ramion, zaczyna wszystko rozumieć, więc tylko dla formalności kończę:

                - Nie mogę znieść śmierci Michaela. – na moment zacinam się, ale następnie nabieram odwagi, by popatrzeć mu prosto w te jakże piękne, błękitne oczy,  choć moje serce odmawia mi posłuszeństwa, gdyż ewidentnie wyrywa się w stronę skoczka. – Pomyliłam się, Andreas. Pokochałam właśnie jego, nie ciebie.

                Kończę. Urywam. Zamieram. Coś mnie paraliżuje. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Być może jest to skutkiem mojego niezwykle wyrafinowanego kłamstwa, które w jednej chwili pozbawia całej dotychczasowej podpory życiowej. A może to przez jego wzrok, który niszczy mnie doszczętnie? Sama już nie wiem.

                - Przepraszam.  – szepczę, a następnie chcę odejść, ale on łapie mnie za rękę, uniemożliwiając mi jakikolwiek ruch w kierunku głównej drogi, którą mogłabym skierować się ku hotelowi, by rozpocząć pakowanie. Nie wyrywam się, patrzę cały czas w jego oczy, starając się przybrać jak najbardziej wiarygodny wyraz twarzy. – Musisz pozwolić mi odejść, Andi. Tutaj tylko cierpię.  – mówię, a słowa te – mimo ich przekazu – przesiąknięte są przede wszystkim jadem. W dosłownie jednej chwili jego dłoń sztywnieje, a później opada wzdłuż smukłego i wysportowanego ciała.

                Jestem wolna.

                Żegnaj! – wołam w myślach, ale on po prostu odwraca się na pięcie, choć w pewnym momencie widzę jedną, pojedynczą łzę, która spływa po jego policzku. Sama zresztą też nie potrafię opanować już płaczu, więc zaczynam po prostu biec, starając się nie myśleć o tym, że przecież od momentu mojego piorunującego wyznania nie odezwał się do mnie ani jednym słowem.

                Jest to jednak niewykonalne, szlocham na dobre, a ludzie, którzy mijają moją skromną osobę, kiwają smutno głowami, pod nosem szepcząc dość wymowne: wariatka.

                Być może tego jeszcze nie rozumiesz i pałasz do mnie nienawiścią, ale z czasem ochłoniesz i pojmiesz to, co mną kierowało. Moja decyzja była niedojrzała, pochopna, niemniej  - przede wszystkim – słuszna, bo wiesz, Andreas… dla osoby, którą kochamy ponad cały świat, robimy wiele rzeczy, które dla drugiej połówki są absolutnie irracjonalne.

                A ja Cię kocham. Tylko Ciebie, zawsze Ciebie, nikogo innego.

                Wybacz mi i skacz. Po prostu; tak będzie lepiej dla nas obojga.

KONIEC.
__________________________________________________________________________
Moje Aniołki kochane! Cóż no... może kiedyś jeszcze dam im szansę? Sama nie wiem, zobaczymy, co z tego wszystkiego wyjdzie, drogę pozostawiłam sobie całkowicie otwartą, ale ten epilog nie podoba mi się kompletnie.
Mimo to - chciałabym podziękować Wam za wszystko. Za każde wyświetlenie, za każdy komentarz, za wszystko.
Oddycham z ulgą, że dałam radę to w ogóle opublikować, bo laptop mi się sypie; i w tej chwili to ja jego stan pozostawię bez głębszego wyjaśnienia, bo sama informatykiem nie jestem, a jak zaczęłam się zastanawiać, kto może mi go naprawić  to cóż... nie znalazłam nikogo zaufanego na chwilę obecną. Jeszcze nie wiem, co z nim zrobię, jakoś sama coś na własną rękę może coś cuś i w ogóle. Trzymajcie kciuki, by przestał się buntować, bo jak tak dalej pójdzie, to nie będę miała gdzie rozdziałów pisać, i co wtedy? Już przed godziną nic nie mogłam z opowiadań odtworzyć, później przeczyściłam dysk, coś jakieś błędy niby mi się usunęły, ale cóż... znów nie jest tak jak być powinno -.-
Dobra, jeszcze raz dziękuję, Słoneczka! I uciekam póki mi to coś nie zakończy żywota na amen.
Buziaki! :*

niedziela, 3 sierpnia 2014

9. "Spadam w dół."


                Dokładnie pamiętam, gdzie mieszka ten niedorobiony idiota, dlatego odważnym krokiem – wczesnym rankiem dnia następnego – maszeruję prosto pod jego drzwi i z miną, która zapewne nie wróży nic dobrego, naciskam dzwonek. Dwukrotnie. Jak kiedyś, w sumie nie wiem, dlaczego, prawdopodobnie tylko po to, by już z daleka założył jakąś kamizelkę kuloodporną czy coś, ponieważ zamierzam go zastrzelić.

                Wzrokiem rzecz jasna.

                Rozglądam się dookoła. Ogółem przestrzeń wokół małego domku państwa Wellinger nie zmieniła się w ogóle od czasu, gdy swoją skromną osobą naruszyłam ją po raz ostatni. Urocze kwiatki nadal kwitną w starannie prowadzonym ogródku, krzywy bocian, który przechylony jest delikatnie na lewą stronę, patrzy na mnie posępnym wzrokiem, a sam kolor domu pozostał brzoskwiniowy.  Tylko ja jestem jakaś inna (nie, ja wcale nie myślę o moich włosach, a o duszy! Tak, może to trochę dziwne jak na mnie, ale też posiadam jakieś uczucia, no co no!). Zresztą on również…

                Momentalnie przerywam swoje przemyślenia, bo właśnie ‘on’ staje przede mną, a do mych nozdrzy dolatuje ten cholerny zapach perfum, których ewidentną bazą jest wanilia. Pamiętam je doskonale, bo i sama mu je kiedyś podarowałam pod choinkę; Andreas nie zmienił ich od tamtego czasu, co  - mimo wszystko – chwyta mnie za serce i wyładowuje całą złość, która jeszcze przed chwilą się we mnie kumulowała, na różach grzecznie siedzących sobie przy ścieżce prowadzącej do drzwi. Nie jestem pewna, czy aby przypadkiem główki kwiatów momentalnie nie uschły, ale boję się odwracać szyi.

                - Julka. – debil uśmiecha się rozczulająco, co w połączeniu z tymi niebieskimi oczyma i potarganymi kłakami koloru blond, zdaje się rozgniatać moje wszelakie postanowienia na miazgę.  – Kochanie, dokonałaś słusznego wyboru, nie masz powodów do smutku. – dodaje momentalnie, co chyba jest odpowiedzią na moją jakże posępną (a nie do licha – wojowniczą!) minę. Kiedy jednak to słyszę, czuję, że coś zaczyna się we mnie gotować. Chyba flaki połączone z osoczem.  W myślach mówię sobie, iż jestem silną kobietą, niezależną, emancypantką i w ogóle wojowniczką, a taki ktoś jak Wellinger nie powinien stanowić dla mnie absolutnej przeszkody.  Uśmiecham się,  więc szeroko.

                - Wybacz, kochanie, ale przyszłam tylko i wyłącznie po to, by urwać ci łeb, a przynajmniej przyłożyć tak mocno, jak ty uczyniłeś to z biednym Michaelem. – po tych słowach bezceremonialnie mijam go, a następnie wchodzę w głąb jego domu, wewnątrz którego zmiany są już delikatnie widoczne. Pierwsze co mi się rzuca w oczy, to inny kolor ścian – niegdyś królowała tu ciemna zieleń, teraz fiolet. Ewidentny plus.

                Szybko orientuję się, że w domu w sumie nie ma nikogo, co – szczerze powiedziawszy – cieszy mnie niesamowicie. Nie chcę, by ktokolwiek był naocznym świadkiem mojej zbrodni. Jeszcze zostałabym posądzona o pobicie ze skutkiem śmiertelnym czy coś. I już właśnie rozglądam się za jakimś ciekawym narzędziem zbrodni, ale matoł znów musi się odezwać.

                - Czego szukasz?

                Zawsze wtrąca nos w nieswoje sprawy. Zawsze. Choć tak sobie myślę, że jednak swoje, bo jeśli morderstwo ma być sprawą nie jego, to co ma dotyczyć samego pana zainteresowanego? Ano właśnie! Ja, Julia też czasem myślę!

                - Masz coś, czym chciałbyś zostać zabity? – pytam, przeszukując kolejną szufladę. Wyciągam piękny, idealnie naostrzony tasak do mięsa i przyglądam mu się z uwielbieniem oraz wyraźnym podziwem. – Co sądzisz, Wellinger? Może być?

                To coś przez chwilę mi się przygląda, a ja napotykam w jego spojrzeniu ten sam wesoły błysk, jaki gościł w jego oczach wtedy. Wcześniej. Kiedyś… I dokładnie w tej samej chwili, nóż wypada mi z dłoni oraz z głośnym brzdękiem upada na wykładaną brązowymi płytkami podłogę.  Mimo tego, że ja sama jestem niepodważalnym źródłem tego hałasu, wzdrygam się, choć prawdopodobnie nie z zaskoczenia czy strachu, ale przede wszystkim – z tego, że przypomniałam sobie o przeszłości, którą skutecznie próbowałam wyperswadować ze swej pamięci.

                - Jula…  Juleczko, kochanie… - szepcze Andreas, a później szybko podchodzi do mnie i chwyta mnie w objęcia. Nie, nie wyrywam się, nie szarpię, nie kopię, ani nawet nie gryzę czy nie dźgam palcami w żebra. Po prostu stoję jak sparaliżowana, po chwili zaś (bardzo niepewnie) odwzajemniam uścisk.

                Ta sytuacja jest co najmniej dziwna, niemniej nie mam zamiaru jej przerywać. On chyba też nie, bo gdy sekundę później spogląda na mnie niemalże rozgwieżdżonym wzrokiem, a następnie jego wargi dotykają moich, nie kończy się tylko i wyłącznie na pocałunku.

                Nie. Wręcz przeciwnie – lądujemy w wellingerowym łóżku, choć nie wiem, dlaczego ani jak. Przyczynę tego zdarzenia, znajduję nieco później, gdy wśród płytkich, urywanych oddechów, wypowiadamy słowa, które niosą za sobą wyznania absolutnej miłości.

 

*

                Mój telefon dzwoni od jakiejś dobrej godziny. Nie odbieram go, bo po prostu nie mam pojęcia, w którym kącie pokoju może się on znajdować. A może za otwartym oknem? Względnie wychodzi na to, iż wszystko jest w tym wypadku możliwe. W końcu jednak mój kochany dzwonek doprowadza mnie już do granic mej  - i tak elastycznej – wytrzymałości, więc, pomimo tego, że na klatce piersiowej Andreasa leży mi się koszmarnie dobrze, z ciężkim westchnieniem podnoszę się, a następnie mrużę oczy niczym wściekła kotka, by jakimś bliżej nieokreślonym cudem go namierzyć.

                Jednak, kiedy w końcu go odbieram, wszystko przestaje mieć znaczenie. Tak, nawet to, że przed chwilą przespałam się z Wellingerem, ponieważ słowa, które słyszę, mrożą mi krew w żyłach.

                - Julka, błagam, przyjedź natychmiast.

                Tak zrozpaczonego głosu ciotki nie słyszałam jeszcze nigdy.

 

*

                A kiedy pojawiam się tam, gdzie być powinnam, widzę tylko szczątki samochodu Michaela, który rozbił się na drzewie nieopodal hotelu, policyjne taśmy odgradzające miejsce tragicznego wypadku od życia publicznego na drodze oraz foliowy worek. Czarny.

                Sparaliżowana odwracam się w drugą stronę, gdzie widzę ciocię, która stoi pod drzwiami. Nie płacze, nie, na to jest zbyt wcześnie, ale jej twarz jest tak blada, iż z powodzeniem mogę porównać ją do postaci żywcem wyjętej z jakiejś paranormalnej hitówy dla małolatów.

                - Zostawił mi jedynie to.  – szepcze, a po chwili czuję, iż wpycha mi w dłoń całkowicie już wymiętą kartkę; co prawda nie ma na niej zbyt wielu informacji, ale te, które widnieją, powodują u mnie nagłe, zupełnie niekontrolowane zawroty głowy.

                Wczoraj nieświadomie zaplamiłem Julce bluzkę, więc muszę pojechać do centrum handlowego, by ją odkupić. Mam nadzieję, iż zdążę przed jakimiś poważnymi gośćmi, a nasza kochana wariatka jakoś wszystko ogarnie (w co wątpię rzecz jasna!).

                Wie Pani, że Ją kocham, prawda? I nie pozwolę, by ten gbur niszczył Jej życie, więc powinienem czymś zdobyć te jakże urocze względy, tak? Liczę na wyrozumiałość!

Michael.”

                Gdy kończę czytać, liścik wypada mi z dłoni, a ja sama nie wiem, kiedy nogi się pode mną uginają. Później zaś nie pomaga nawet opiekuńcze ramię Andreasa, który cały czas jest przy mnie, bo po prostu nastaje wszechogarniająca mnie ciemność.

                Spadam w dół.

___________________________
hyhyhyhyhyhyhy :3
To było planowane od początku, choć nie przewidziałam, iż nastąpi to tak szybko, ale wybaczcie mi, Słoneczka, bo chcę skończyć to jak najprędzej.
Pozostał tylko epilog.
Jesteście?