Włosy wiążę na czubku głowy,
zakładam okulary koloru wiadomego, króciutkie spodenki, top na ramiączka i postanawiam
się przejść. No bo przecież nie mogę cały czas pracować, prawda? Michael poradzi sobie dużo lepiej sam niż ze
mną.
Przynamniej moje nogi nie będą go
rozpraszać. Jeszcze by chłopaczynie oczy na wierzch wyszły, a biorąc pod uwagę,
że w moim osobistym mniemaniu jest mamutem, to raczej nie byłoby mu z nimi do
twarzy. Nie żeby coś, oczywiście jestem skłonna zatelefonować do jakiejś
inspekcji, która zajmuje się ostatnimi przedstawicielami gatunków ewidentnie wymarłych,
ale mimo wszystko – szkoda by mi go było. Jakoś tak.
Szybko, więc wychodzę z hotelu i
postanawiam po prostu pospacerować. Tak byle gdzie, niewiele mnie to obchodzi,
gdzie zaniosą mnie myśli.
Słońce praży niesamowicie,
tudzież postanawiam skierować się do pobliskiej budki z lodami. Wspomniany
przeze mnie budyneczek jest widoczny już z daleka poprzez wielki, żółty,
neonowy napis, który wymownie sugeruje, że zakupię tu moje ukochane gałki o
smaku truskawkowym. Uśmiecham się też, gdyż w mym najbliższym otoczeniu nie ma
ani jednej żywej duszy, ponieważ – najwidoczniej – tylko ja wpadłam na pomysł,
by w samo południe łazić po miasteczku. Bardzo dobrze.
Niczego nie podejrzewam, gdy
gdzieś za moimi plecami słyszę nadjeżdżający samochód. Jasne, może i zdaję
sobie sprawę z tego, iż porusza się on dosyć wolno, ale mój ekstra głupi mózg
nie dopuszcza do siebie jakichkolwiek pokładów logicznego myślenia. Dlatego też
dzieje się to, co się dzieje.
Nim się orientuję, auto staje
obok mnie, ale nie jestem w stanie zobaczyć kogokolwiek, gdyż momentalnie na
moją głowę zostaje narzucony jakiś worek pachnący - przynajmniej według mnie – stęchlizną, a ja
sama jestem zaciągnięta na tyle siedzenie.
Staram się szarpać, bić, wyć,
krzyczeć o pomoc – nic to jednak nie daje, no bo jakim cudem mają mnie usłyszeć
puste ulice?
Samochód rusza.
- Proszę, proszę, kogo my tu
mamy. – odzywa się ten, który siedzi najbliżej mnie, swoimi dłońmi krępując mi
nadgarstki. – Nie chciała przyjść góra do Mahometa, to Mahomet musiał sam się
pofatygować, by wyjątkowo upartą górę przywlec do siebie.
W pierwszej chwili zamieram,
później zaczyna kumulować się we mnie wściekłość, a następnie po prostu
zaczynam się śmiać. No i co z tego, że ten wór skutecznie tłumi wszelakie
dźwięki, które z siebie wydaję? Jakoś nie robi mi to większej różnicy.
Pieprzony Wellinger.
Nie uważam, bym była specjalnie
zagrożona, choć - jakby nie patrzeć –
nie mam zielonego pojęcia, kto kieruje samochodem, ani gdzie jadę. Do końca
podróży siedzę już cicho i względnie grzecznie. No ewentualnie czasem kopnę
Wellingera w łydkę. Dlaczego? Ot tak, bo mi się po prostu podoba.
Cała podróż nie trwa jakoś
specjalnie długo. Nadal nie mogę zidentyfikować kierowcy, ponieważ pozostaje
niemową, ale gdy tylko silnik kończy swą pracę, słyszę, że Wellinger otwiera
drzwi (jedną ręką, drugą nadal trzyma moje dłonie), a chwilę później jestem już
na zewnątrz i mogę - choć przez te
dziury w worze, które zapewne zrobiły myszy – odetchnąć świeższym powietrzem.
Nie jestem jednak aż taką idiotką, bym mogła się łudzić, że na nim
pozostaniemy, gdyż nie mija minuta, a ja wyczuwam, że znajduję się w jakimś
wyjątkowo dusznym i na pewno ciemnym miejscu.
- Tylko mnie nie bij czy coś. –
ostrzega ten popieprzeniec, a ja prycham pod nosem, choć on na pewno nie jest
tego świadomy. Po chwili czuję jak zwalnia uścisk na moich nadgarstkach i
zdejmuje mi wór z głowy.
Odskakuję od niego jak oparzona i
rozglądam się dookoła.
-
Kurwa, bunkier.
Wellinger
uśmiecha się szeroko, ukazując dwa rzędy idealnie białych zębów. Mógłby grać w
reklamach past do zębów Colgate czy coś. No ewidentnie.
Stop,
Jula.
Cofam
się jeszcze bardziej.
-
Przepraszam.
Podnoszę
momentalnie głowę do góry, natrafiając na jego
- chyba – szczere spojrzenie. Nie wiem, co mam o tym sądzić, więc
przerywam jak najszybciej kontakt wzrokowy. Moje buty są w tamtej chwili dużo
ciekawsze.
-
Julka, ja wiem, że cię zraniłem, ale proszę, daj mi szansę. Chociaż się
postaraj.
Podnoszę
brew do góry, uśmiechając się ironicznie. Być może wiem, że robię źle, ale nic
nie mogę na to poradzić. Zamiast tego mówię:
- I ta
twoja szansa ma polegać na tym, że porywasz mnie, kiedy ja chcę sobie kupić
moje ukochane lody i wywozisz do miejsca, które w każdej chwili może się
zawalić, przygniatając nas kompletnie? Nie wiem czy pomyślałeś, ale to coś może
nas zabić.
Jestem
z siebie względnie dumna, bo przecież był moment, gdy myślałam, że nie wypowiem
ani jednego słowa, a tu proszę – wykład elegancki.
-
Przynajmniej zginiemy razem. – mówi mój towarzysz, a mi po prostu opadają ręce.
Niemniej zamiast się poddać, podchodzę do niego energicznym krokiem z zamiarem
zamachnięcia się na niego, ale on widocznie przewiduje mój zamiar, gdyż moja
ręka zostaje zatrzymana mniej więcej w połowie drogi do jego twarzy.
A
później dzieje się coś czego zupełnie nie przewiduję, gdyż nim się w ogóle
orientuję w całej sytuacji, on popycha mnie na ścianę, a później - najzwyczajniej w świecie - całuje.
Oczywiście w pierwszej chwili mam ochotę go odepchnąć, pieprznąć w łeb, ukręcić
kark, kopnąć w jaja czy wyrwać wszystkie włosy z czaszki, ale nic takiego się
nie dzieje. Zamiast tego po prostu najpierw stoję jak sparaliżowana,
a później się po prostu poddaję, oddając pocałunek.
Choć
nie powinnam.
Brawo,
Julka. No brawo. Wszystko spieprzyłaś. A nie pamiętasz, co on ci zrobił?
Naprawdę zapomniałaś? No to sobie teraz przypomnij.
Serce
mi staje. Moje sumienie ma rację.
Przerywam
to zbliżenie odpychając go stanowczo od siebie, następnie zaś mówię:
-
Zabierz mnie stąd! I nie zapomnij, że jesteś mi winien lody truskawkowe. Podwójną
porcję.
To, że
Wellinger ponownie promiennie się uśmiecha, doprowadza mnie do jeszcze większego
szału.
____________________________
Kajam się niezmiernie nisko przed wszystkimi fanami Juleczki. Całuję Was też po stopach i takie tam.
To coś na górze powstało przed chwilą mniej więcej w pół godziny, więc wybaczcie wszelakie niedociągnięcia. Ja wiem, że to jest marne, ale na nic więcej dziś mnie nie stać, bo muszę wracać do polskiego, na dodatek jutro mam egzamin wewnętrzny w ośrodku na prawko. Znaczy taki już po jazdach, ale nie taki właściwy, ten pewnie w kolejnym tygodniu albo nawet za dwa. Zobaczy się.
Dobra, Aniołeczki moje kochane.
Ja uciekam, pisać charakterystyki bohaterów "Ludzi Bezdomnych". Wiem, wiem - zajecie iście fascynujące.
Buziaki! :*
Boskie ! Boski Welli i jego ząbki :-)
OdpowiedzUsuńNo nieżle sobie to wykombinował !
Brawo Panie Wellinger!
Pozdrawiam i zapraszam do mnie :)
Oj rany, a ja już myślałam, że Juleczkę porzuciłaś. Na szczęście nie, bo by ją tyle atrakcji ominęło. Najpierw podróż z workiem na głowie, potem bunkier, no i na końcu Welliś w zbliżeniu znacznym. I to, że Julcia się rzuca nie znaczy, że jej się tak bardzo nie podobało. A przynajmniej punkt ostatni programu. Bo akurat jazda z workiem foliowym na głowie to wątpliwa przyjemność.
OdpowiedzUsuńbuziak :*
Wellinger to naprawdę zdesperowany jest. Jak on mógł ją porwać. Co do kierowcy to mam pewne podejrzenia i to chyba ta sama osoba to wszystko wymyśliła. No ale Andi musi odkupić Julce te lody. No bo jak mogł założyć jej ten śmierdzący worek. Jeszcze by ją udusił. Ale wszystko mu wybaczę, bo Julcie pocałował.:-D
OdpowiedzUsuńRozdział dodałaś na Dzień Dziecka, a ja dopiero teraz go przeczytałam. Wybaczysz? ;-)
Weny :-*
Pati :-)
Hahaha, ten Welliś to ma pomysły :D żeby dla przebaczenia porywać dziewczynę w siną dal to trzeba mieć :D No, ale pomysł okazał się jednak skuteczny :D Ale współczuję jej, że musiała być transportowana z workiem na głowie, ach ten Welli. Ale faktycznie myślałam, że go odepchnie, czy coś, a tutaj oddała pocałunek :D Podobało mi się, a co :D
OdpowiedzUsuńI jestem ciekawa jak się dalej potoczą relacje między nimi, może nastąpi jakieś przełamanie? :D
Pozdrawiam ;*