poniedziałek, 27 stycznia 2014

5. "[...] Zje mnie! Kostek nie wypluje! Sercem się będzie rozkoszować!"


                Czasem zdarza się, że Michael po prostu zachoruje. Cóż, wydawać by się mogło, iż takiego to nicponia mamusia już przed laty zdążyła porządnie otulić jaką niewidzialną kołderką ochronną; na przykład jak w reklamach tych wszelakich tandetnych środków przeciwgorączkowych, a tu bęc, jakiś potworny, uzbrojony w miecz i tarczę wirus wkradł się do delikatnego ciałka i po sprawie.  Ajć, rozgadałam się, a miałam zacząć mówić z sensem. Otóż… choroba tego człowieka równa się czemu? Tak, tak, pewnie już każdy się domyśla – mojej ciężkiej pracy. Na pewno już wkrótce umrę. Przecież ostatnio nawet w telewizji słyszałam, że jakaś laska zmarła z przepracowania. Ja będę kolejną ofiarą tej niebezpiecznej pułapki, już to czuję.

                Poproszę tylko o jakąś ładną, dębową trumnę, dobrze? Ale żebym miękko w środku miała! Różowy atłas da się załatwić? Byłabym naprawdę wdzięczna! I poduszkę bym prosiła wypchaną gęsim pierzem… jak na mnie to przecież są niewielkie wymagania, prawda? No właśnie…

*

Siedzę za recepcją i załamana przeglądam jakieś papiery, które mówią mi - co najwyżej – niewiele. No tak, bo tym zwykle zajmowała się ta mysz. Na choroby się temu czemuś zabrało, jeszcze  ten niecny występek popamięta, już ja się o to postaram. Śmieję się w duchu, a humor momentalnie powraca do mego ociężałego już ciała.

- Juleczkooooo!

                Głośne stukanie w drewniany blat wyrywa mnie z przyjemnych myśli na temat zemsty na Michaelu, momentalnie próbuję przypomnieć sobie, skąd znam ten głos, ale oczywiście wszystko całe życie musi być przeciwko mnie, tudzież i pamięć wyraźnie stroi sobie ze mnie figle. Podnoszę, więc wzrok, by nad sobą ujrzeć jakąś poczwarną, uśmiechniętą ode ucha do ucha gębę. Na pewno mi nieznaną.

                Przełykam głośno ślinę.

- Słucham pana? – pytam, przyjmując najbardziej służbowy ton, na jaki tylko mnie stać (kto by pomyślał, że idzie mi coraz lepiej?!), a następnie, jakby od niechcenia, czytam sobie kartkę, którą trzymam przypadkiem w lewej dłoni, gdyż gość nic nie mówi.

                No halo! Przylazłeś tu, więc łaskawie byś coś powiedział. Chyba, że…. Ahaaa, rozumiem. To takie buty, że też nie wpadłam na to wcześniej. Pewnie to coś to jeszcze prawiczek i pragnie do naszego hotelu sprowadzić sobie jaką dziwkę (a może nawet i kilka!). Ja osobiście nie mam nic przeciwko, aby tylko zapłacili i nie było ich słyszeć przez ścianę.

- Severin jestem. – uśmiecha się chyba raczej w moim kierunku, ukazując swe okropne uzębienie, na którego widok robi mi się słabo.

- Aha. – odpowiadam i z powrotem patrzę na kartkę. Praca jest jednak dużo piękniejsza niż ten łoś, który ewidentnie mnie podrywa. W sumie to nigdy nie myślałam, że będę ofiarą zwierzęcia leśnego.

                Może wypadałoby zapisać się do jakiegoś kółka łowieckiego na kurs posługiwania się jaką wiatrówką? Na pewno czułabym się dużo pewniej i przede wszystkim bezpieczniej.

- List przyniosłem. – patrzcie państwo! Łoś po raz kolejny przemówił!  - Od tego matoła ostatniego Wellingera, którego tak nawiasem mówiąc najchętniej bym na stosie spalił.

Uśmiecham się pod nosem.     

Zwierzu, może dojdziemy do porozumienia.

Jednak on nic więcej nie mówi, jedynie drapie się po łbie, a ja zaczynam mieć poważne zastrzeżenia do tego, czy po moim kontuarze nie poruszają się jakieś mikroskopijne żyjątka.

- Kurwa, Ryyyysiek! Zapomniałem, co mam jej jeszcze powiedzieć! Rusz dupę spod tego stolika i mi łaskawie pomóż! Przecież to ciebie młody wysłał i ty miałeś mówić! – widzę, iż facet kompletnie się załamał i tylko bezradnie stoi, patrząc w kierunku zabytkowej ławy, która w celach dekoracyjnych przykryta jest zieloną, połyskująca narzutą.

- Powtarzałem ci, rybi mózgu, że ona mnie nienawidzi! Zje mnie! Kostek nie wypluje! Sercem się będzie rozkoszować! – piskliwy, nieco dziecinny głosik wydobywa się właśnie zza kawałka materiału. Wznoszę oczy wysoko ku górze, ale po chwili zdrowy rozsądek daje o sobie znać, więc rozglądam się szybko po pomieszczeniu, szukając jakiś świadków tej ewidentnej głupoty, ale oddycham głęboko z ulgą, gdyż nikogo nie zauważam.

                Dzieci. No dzieci.

- Wyłaź, Piątek. – mówię takim tonem, jakby to miały być ostatnie minuty pana Freitaga. Tak w ogóle to on zawsze nienawidził, kiedy spolszczałam jego nazwisko, a ja robiłam to tylko po to, by go bardzo mocno wkurwić.

                Tak jak on wkurwiał mnie.

                Po chwili jednak, pod wspomnianą wcześniej narzutą, widzę delikatny ruch, a później wynurza się spod niej ten zakłuty łeb, który na mój widok zamiera; sprawność umysłu powraca mu widocznie dopiero po kilku sekundach.

- No, no… Andi mówił, że znacząco zmieniłaś fryzurę, ale nigdy bym nie pomyślał, że do tego stopnia.

                Prycham lekceważąco.

- To nie naturalnee? – pyta Łoś Leśny z miną łosia właśnie przypominającą, a mi zaczyna zbierać się na porządny wybuch śmiechu. Bo czy ktokolwiek, kiedykolwiek widział rosnące, różowe włosy? Szczerze wątpię.

                Postanawiam jednak ten fakt wspaniałomyślnie przemilczeć. Niech to dziecko żyje we własnym, nieco upośledzonym świecie, mi nic do tego.

- A tobie co takiego drastycznego stało się z gębą? – pytam z pełną premedytacja Freitaga, sprawiając, że ten pewny siebie uśmieszek natychmiast złazi mu z ust.

- Wypiękniałem! – krzyczy urażony z ogniem w oczach. – Sev! Dawaj jej ten list i wychodzimy stąd! Nie będę przebywał w miejscu, gdzie nie szanuje się mojego jestestwa!

                Nim się orientuję, łosio podobny rzuca we mnie jakąś kopertą, sam odwraca się na pięcie i z wysoko podniesionymi głowami obaj panowie opuszczają hotel (przy czym swoje ogromne zdegustowanie moim niby że nieodpowiednim zachowaniem demonstrują głośnym trzaśnięciem drzwiami).

                Za ich plecami pokazuję im środkowy palec, co jest bardzo dobrym wyjściem w zaistniałej sytuacji, ponieważ zauważam, że krwistoczerwony lakier na paznokciu ewidentnie mi się odwarstwia.

                Jednak nie to jest moim największym zmartwieniem.

                Delikatnie podnoszę cienką kopertę, rozrywam ją, a następnie wyjmuję żółtawą kartkę, na której tymi wielkimi, doskonale mi znanymi bawołami Wellingera nabazgrane jest cóż… - niewiele.

                Pomimo tego,  moje głupie serce zaczyna bić w tempie niewyobrażalnym.

               

                I znów mi uciekłaś. Proszę Cię, Julia, porozmawiajmy jak ludzie cywilizowani, wyjaśnijmy sobie to wszystko. Naprawdę mi na tym zależy.

                W piątek, o osiemnastej. Będę czekać tam, gdzie zawsze spotykaliśmy się przed laty.

                Welli.

               

                Uśmiecham się pod nosem, bo w głowie momentalnie zaczyna układać mi się plan.

                Jeszcze mnie popamiętasz, panie Wellinger.

 
_____________________________________
Miałam wrócić, więc wracam.
Wcześniej niż zamierzałam, ale musiałam sobie humor poprawić, słoneczka.
Bo wiecie, że mnie jakieś paskudztwo rozłożyło? Nie puszczono mnie dziś do szkoły :c
Ale jutro już idę. Nie ma, że "nie".
No chyba, że nijak nie dojadę, co też jest prawdopodobne, bo mnie kompletnie zasypało.... Zaspy na szosie do kolan mam.
Nie ma to jak życie na zadupiu. Ale jeszcze niecałe dwa lata, prawie tylko rok...  i Madzia przenosi się do miejsca cywilizowanego na studia. Oj tak.
Księciulek w moje ferie. Tyle mogę obiecać.
Buziaki! :*