Nadchodzą w końcu te wakacje, choć jeśli o mnie chodzi, to w
sumie są one w tym roku kompletnie niepotrzebne. Bo obiektywnie rzecz ujmując,
będą zmarnowane.
Jadę
tam. Miałam nigdy więcej nie wystawić chociażby paznokcia za niemiecką granicę,
a przecież teraz patrzę na wielki transparent, na którym znajduje się skocznia
narciarska, a nad nią wielki, zielonkawy napis witający każdego, kto przyjeżdża
do Willingen. Aż mnie mrozi na sam jego widok. No może nie dosłownie
transparentu, ale tego obiektu zainteresowania każdego małolata w tejże okolicy
– na pewno. Mrużę przemęczone oczy, ale głupie słońce wraz świeci prosto we
mnie, więc jednym zgrabnym ruchem popycham moje okulary przeciwsłoneczne w
grubych, czarnych oprawkach tak, by z czubka głowy wylądowały dokładnie na
nosie.
Nie
patrzę na ciotkę. Jakoś nie mam ochoty tego robić, ale – o ironio! – ona nie
przestaje gderać o: słodkości swojego pięcioletniego synka, którego pamiętam
jako wielką, beczącą, różową kluchę, tym
ile mleka dają jej dwie nowe krowy (odmiana alpejska ponoć), a nawet coś tam
wspomina o tym hotelu, w którym będę
pracować, choć niewiele mnie to interesuje, bo przecież jeśli chodzi o staż, to
się sama wszystkiego dowiem. Prędzej czy później… Oto jest pytanie. Ha!
Zaleciało zapachem mego zgniłego uwielbienia do twórczości szekspirowskiej,
prawda? Wróć – do jakiejkolwiek literatury?
W
każdym bądź razie cioteczka podejmuje nowy temat – całkowicie różny od tych
poprzednich. Krzywię się już w momencie,
gdy otwiera usta, ale przecież jej nie zaknebluję, więc tylko siedzę i patrzę
na znajome widoki z dzieciństwa, bo wiem, że zaraz dojedziemy na miejsce i będę
mogła po prostu gdzieś się zaszyć oraz mieć święty spokój.
- Odnowisz stare znajomości.
Nie
wiesz, kobieto, co mówisz.
- Przypomnisz sobie dawne czasy.
Och proszę
cię, przestań. Błagam. Nie mam zamiaru niczego odnawiać ani sobie przypominać.
- Nie mam tutaj żadnych znajomych. – mówię nieco
przygaszonym głosem, ale momentalnie uświadamiam sobie, że to nieco do mnie
niepodobne, więc udaję nagłą chrypę a chwilę później atak kaszlu by moją
zdawkową wypowiedź ciotunia uznała za coś w rodzaju choroby, a że miałaby być
ona szybsza aniżeli gepard (czy cholera tam wie, co jeszcze ), to co to niby
zmienia?
No
właśnie, więc myśl sobie kobieto, co ci się chcesz, tylko po prostu przestań
mówić.
Jestem
tak pochłonięta przeklinaniem w myślach w jej kierunku, że nawet nie zauważam,
kiedy samochód gaśnie, a silnik przestaje pracować. Uświadamiam sobie to
dopiero w chwili, gdy ciotka otwiera drzwi i wychodzi z pojazdu. Biorę głęboki wdech,
bo nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zrobić to samo.
Cieszę
się, że na oczach mam okulary przeciwsłoneczne, bo czuję w nich zbierające się
łzy, które bynajmniej nie są powodowane oślepiającymi promieniami. Nie.
Cholerne
wspomnienia.
*
Rozpakowuję się. I nawet doprowadzam do jakiegoś ładu.
Mam nadzieję, że nie straszę wyglądem, ale w sumie, w tej chwili, mi to bez
większej różnicy.
Schodzę
z mojego „pokoju” na dół, ale nie czeka mnie miły widok. Który raz już dzisiaj muszę
się skrzywić? W każdym bądź razie to robię, bo widok tego dziecka mnie dobija.
Jak można tak upieprzyć się czekoladą? No mniejsza o to. Pozostaje mi się tylko
cieszyć, że to nie ja jestem w skórze tego małego idioty.
Cioteczka
już na mnie czeka uśmiechnięta od ucha do ucha jakby wygrała jakiś milion na
loterii, a nie mnie. Cóż – głupiego mądrości nie nauczysz, człowieku, więc nie
powinnam się raczej nawet wysilać, więc przybieram całkowicie obojętną minę,
poczym po prostu ją wymijam.
Wiem, że
pójdzie za mną. W końcu ma pokazać mi tą część ogromnego domu, którą trzy lata
temu przerobiła na hotel.
*
Wiem,
wiem, wiem. Jestem zbyt pewna siebie, a na dodatek pyskata i często wprost
arogancka, ale czy to moja wina do jasnej cholery? Oczywiście, że nie.
Pretensje tu proszę składać do moich genialnych rodziców, którzy podczas
robienia mnie chyba byli pod wpływem. W każdym bądź razie wydaje mi się, że zaskoczyłam
pewnego jegomościa i to dosyć mocno.
Dobra.
Przyznaję się, że w pierwszej chwili nawet go nie zauważyłam, bo był skulony za
recepcją, gdyż czegoś sobie tam szukał. Zobaczyłam go z naręczem jakiś papierów,
które już po chwili wylądowały na ziemi.
Kolor
włosów?
Blond. Ciemny.
Wróć.
Raczej jasna mysz hodowlana.
Oczy?
Bliżej
nieokreślone z mojego punktu widzenia, więc wnioskuję, iż nijakie.
Nim ciotka
przekracza próg hotelu, by nas sobie przedstawić, on uśmiecha się do mnie
szeroko, ukazując rząd białych zębów, a później mówi coś, co daje mi podstawy
do jego natychmiastowego polubienia.
- Fajne włosy. Różowe.
Już nie
koryguję sprawy odnośnie konkretnego odcienia, wydaje mi się to zbędne.
Po prostu
odwzajemniam uśmiech.
Wspominałam już słoneczka, że opowiadanie to będzie krótkie i szybkie?
No więc jakby coś teraz to mówię, żeby nie było, że z akcją lecę jak jakąś rakietą kosmiczną.
Buziaki! :*