Uśmiecham
się do Michaela najpiękniej, jak tylko potrafię. Jasne, wiem, że tym samym daję
chłopakowi jakieś tam nadzieje. Oczywiście. Niemniej, co mam poradzić na to, że
jest mi po prostu potrzebny?
Tak,
więc szczerzę do niego zęby jak ostatnia idiotka, a on – w końcu, po wielu mych
trudach i znojach – mnie zauważa. Zwycięstwo.
- Michi, wiesz, że cię szalenie lubię? – pytam, nim zdążam
się ugryźć w język, a on podnosi głowę i patrzy na mnie tak, jakbym oznajmiła
mu, że jutro się pobierzemy. Czyli z uwielbieniem.
Kurwa
mać.
Dobra,
nieważne. Zaczęłaś, Julia to teraz brnij w to coś dalej.
- Wiem. A jaką przysługę tym razem mam ci wyświadczyć?
Śmieję
się. No bo co mam niby robić w takiej sytuacji, tak? No właśnie. Przecież
trafił chłopak w sedno. Opanowuję jednak śmiech, pochylam się nad blatem
pięknie demonstrując mój biust (uprzednio zadbałam o to, by dekolt był
odpowiedniej wielkości), następnie zaś – najseksowniej jak tylko potrafię –
mruczę:
- Widzisz, rybeńko, czytasz mi w myślach. Z nas to jednak są
pokrewne dusze, nie sądzisz?
*
- Julka, a ty nie uważasz, że w różu to mi jednak nie jest
do twarzy?
Pytanie
to oczywiście zadaje Michael, no bo któż by inny. Kręcę, więc przecząco głową, starając
się, by peruka, którą próbuję wcisnąć mu na łeb, wyglądała jak najbardziej
naturalnie, a konkretniej, by
przypominała moje kudły. Ja wiem, wiem, wiem, wiem, naprawdę wiem, że jestem
podła, ale mimo wszystko – uśmiecham się delikatnie pod nosem, a w duszy
odprawiam szamański taniec zwycięstwa.
Bo
przecież Wellinger jest na tyle głupi, że z daleka nie zauważy żadnej różnicy.
Od zawsze biedaczek był daltonistą. Aż cud, iż na belce startowej kolory
światełek odróżnia. Chyba. Może po prostu patrzy na Schustera. Mniejsza o to.
- Uważam, że wyglądasz jak… - zaczynam, spoglądając w
lustro, przed którym usadziłam tego nieboraka i przekręcając głowę na boki, by
lepiej ocenić końcowy efekt – słodki króliczek playboya. Mogę dorobić ci uszka,
jeśli chcesz.
Oj.
Chyba przesadziłam. Michael podrywa się do góry i już sięga dłonią, by
zniszczyć moje misternie wykonywane dzieło. W dosłownie ostatniej chwili łapię
go za nadgarstek.
- Zostaw to! – niemal wrzeszczę, a następnie dodaję uspokajająco
– Skoro ty masz różowe włosy i jesteś króliczkiem, to ja też nim jestem. A
króliczki lubią się rozmnażać.
Chłopak
patrzy na mnie dziwnie, a ja momentalnie wyjaśniam:
- No co? Ja tylko mówię to, czego nauczyłam się na lekcjach
biologii. Powinieneś być ze mnie dumny, że byłam pilną uczennicą.
Ponownie
demonstruję wszystkie me zęby w uśmiechu, który ma złagodzić te męskie, niemal
zatwardziałe serce, a on się godzi na to, by mój wielki i genialny plan wcielić
w życie.
Odnotowuję
kolejne zwycięstwo.
Panie
Wellinger – osobiście zadbam, by nauczył się pan kolorów.
Obiecuję.
*
W
umówionym miejscu jesteśmy już czterdzieści minut przed czasem. No bo przecież
nie możemy ryzykować tego, że nie zdążę się schować, a Michael odpowiednio
usadzić. Tyłem, by Wellinger nie zauważył, że to nie jestem ja.
Ogółem,
więc rzecz ujmując, sprawdzam, czy z daleka ktokolwiek spostrzegłby różnicę i
stwierdzam, że owszem. Inteligentny człowiek tak – nie ten debil, który udaje
skoczka, więc zadowolona pokazuję chłopakowi uniesiony do góry kciuk i lezę
schować się za bujny krzaczek.
Nie, nie siusiać, proszę tu nie
wyobrażać sobie niewiadomo czego.
Okrywam się kocykiem, bo dzień
mamy wyjątkowo chłodny i siedzę wygodnie z błogim uśmiechem na ustach. No dobra
– Michaela wcale mi nie jest szkoda. Zgodził się, to niech teraz marźnie.
Doprawdy to nie moja wina, że każdemu facetowi, gdy tylko ujrzy kawałek gołego
cycka, odbija palma, a oczy świecą się jak nowiutkie, polskie pięciogroszówki.
Mniejsza już o to, bo z moich
skrupulatnych obserwacji jasno wynika, iż zbliża się ten, którego oczekuję. Tak
jak myślałam – przed czasem.
Wiem też, że muszę swój plan
wcielić w życie. Bo jak zbyt szybko zorientuje się w całej sytuacji, może mi
się nie udać. Nie, wróć – przecież porażki absolutnie nie przyjmuję do
świadomości.
Delikatnie wysuwam się zza mej
zielonej fortecy, niemniej ciężar w mych dłoniach jest niewyobrażalny. Jula,
najwyraźniej musisz popracować na siłowni w najbliższym czasie i poprawić
kondycję fizyczną.
Nie. Absolutnie nie.
Dobra. Nieważne.
Widzę, iż on podchodzi do
Michaela.
Widzę, że mówi coś do niego już z
daleka. Dobrze, że uprzedziłam go, by pod żadnym pozorem się nie odwracał.
Uśmiecham się szeroko. Uda się. Musi się udać. Nie ma innego wyjścia.
Wyraźny punkt kulminacyjny całej
sytuacji?
Ewidentnie moment, w którym ten
człek kładzie dłoń na ramieniu mojego „współpracownika”.
Boże, jaki idiota.
- Ponoć jestem dla ciebie taka ważna, a mylisz mnie z
pierwszą lepszą istotą o różowych włosach, Wellinger. – śmieję się tuż za jego plecami, a gdy
zdezorientowany chłopak, w przeciągu dosłownie minimalnego ułamka sekundy,
odwraca się twarzą do mnie, na jego głowie ląduje wiaderko rozrobionej,
różnokolorowej farby.
- Co do…
Wybucham
niepohamowanym chichotem, gdy widzę jego sylwetkę ozdobioną cieknącą cieczą. Oraz
te malutkie kropelki, spadające z misternie ułożonej grzywki - debil myślał, że to będzie randka – i kapiące
mu prosto na czubek nosa.
Postanawiam,
więc ozdobić go jeszcze bardziej, a już po chwili drugie wiadro, a konkretniej
jego zawartość, elegancko ochlapuje mu kurtkę i spodnie.
Masz cela, Jula.
Ja sama zaś podchodzę do niego tak
blisko, iż … - nie, nie powiem, że czuję
zapach jego perfum czy jakiś tam ładunek elektryczny, który przeskakuje między
naszymi ciałami – iż… boję się, że upaćkam się farbą. A przecież ta bluza jest
nowiutka. W każdym bądź razie staję na palcach i szepczę do ucha wciąż
zamurowanego chłopaka:
- Możesz teraz nauczyć się kolorów i mam nadzieję, że przez
ten czas przestaniesz mnie gnębić swoją antyinteligentą osobą, Wellinger.
____________________________
No więc...
Jaki ten rozdział jest wymuszony..
O masakra.
I mi się nie podoba. I w ogóle.