Czasem
zdarza się, że Michael po prostu zachoruje. Cóż, wydawać by się mogło, iż
takiego to nicponia mamusia już przed laty zdążyła porządnie otulić jaką
niewidzialną kołderką ochronną; na przykład jak w reklamach tych wszelakich
tandetnych środków przeciwgorączkowych, a tu bęc, jakiś potworny, uzbrojony w
miecz i tarczę wirus wkradł się do delikatnego ciałka i po sprawie. Ajć, rozgadałam się, a miałam zacząć mówić z
sensem. Otóż… choroba tego człowieka równa się czemu? Tak, tak, pewnie już każdy
się domyśla – mojej ciężkiej pracy. Na pewno już wkrótce umrę. Przecież
ostatnio nawet w telewizji słyszałam, że jakaś laska zmarła z przepracowania. Ja
będę kolejną ofiarą tej niebezpiecznej pułapki, już to czuję.
Poproszę
tylko o jakąś ładną, dębową trumnę, dobrze? Ale żebym miękko w środku miała!
Różowy atłas da się załatwić? Byłabym naprawdę wdzięczna! I poduszkę bym
prosiła wypchaną gęsim pierzem… jak na mnie to przecież są niewielkie
wymagania, prawda? No właśnie…
*
Siedzę za recepcją i załamana
przeglądam jakieś papiery, które mówią mi - co najwyżej – niewiele. No tak, bo
tym zwykle zajmowała się ta mysz. Na choroby się temu czemuś zabrało, jeszcze ten niecny występek popamięta, już ja się o to
postaram. Śmieję się w duchu, a humor momentalnie powraca do mego ociężałego
już ciała.
- Juleczkooooo!
Głośne
stukanie w drewniany blat wyrywa mnie z przyjemnych myśli na temat zemsty na Michaelu,
momentalnie próbuję przypomnieć sobie, skąd znam ten głos, ale oczywiście
wszystko całe życie musi być przeciwko mnie, tudzież i pamięć wyraźnie stroi
sobie ze mnie figle. Podnoszę, więc wzrok, by nad sobą ujrzeć jakąś poczwarną,
uśmiechniętą ode ucha do ucha gębę. Na pewno mi nieznaną.
Przełykam
głośno ślinę.
- Słucham pana? – pytam, przyjmując najbardziej służbowy
ton, na jaki tylko mnie stać (kto by pomyślał, że idzie mi coraz lepiej?!), a
następnie, jakby od niechcenia, czytam sobie kartkę, którą trzymam przypadkiem
w lewej dłoni, gdyż gość nic nie mówi.
No halo!
Przylazłeś tu, więc łaskawie byś coś powiedział. Chyba, że…. Ahaaa, rozumiem.
To takie buty, że też nie wpadłam na to wcześniej. Pewnie to coś to jeszcze
prawiczek i pragnie do naszego hotelu sprowadzić sobie jaką dziwkę (a może
nawet i kilka!). Ja osobiście nie mam nic przeciwko, aby tylko zapłacili i nie
było ich słyszeć przez ścianę.
- Severin jestem. – uśmiecha się chyba raczej w moim
kierunku, ukazując swe okropne uzębienie, na którego widok robi mi się słabo.
- Aha. – odpowiadam i z powrotem patrzę na kartkę. Praca
jest jednak dużo piękniejsza niż ten łoś, który ewidentnie mnie podrywa. W
sumie to nigdy nie myślałam, że będę ofiarą zwierzęcia leśnego.
Może
wypadałoby zapisać się do jakiegoś kółka łowieckiego na kurs posługiwania się
jaką wiatrówką? Na pewno czułabym się dużo pewniej i przede wszystkim
bezpieczniej.
- List przyniosłem. – patrzcie państwo! Łoś po raz kolejny
przemówił! - Od tego matoła ostatniego Wellingera,
którego tak nawiasem mówiąc najchętniej bym na stosie spalił.
Uśmiecham się pod nosem.
Zwierzu, może dojdziemy do
porozumienia.
Jednak on nic więcej nie mówi,
jedynie drapie się po łbie, a ja zaczynam mieć poważne zastrzeżenia do tego,
czy po moim kontuarze nie poruszają się jakieś mikroskopijne żyjątka.
- Kurwa, Ryyyysiek! Zapomniałem, co mam jej jeszcze
powiedzieć! Rusz dupę spod tego stolika i mi łaskawie pomóż! Przecież to ciebie
młody wysłał i ty miałeś mówić! – widzę, iż facet kompletnie się załamał i
tylko bezradnie stoi, patrząc w kierunku zabytkowej ławy, która w celach
dekoracyjnych przykryta jest zieloną, połyskująca narzutą.
- Powtarzałem ci, rybi mózgu, że ona mnie nienawidzi! Zje
mnie! Kostek nie wypluje! Sercem się będzie rozkoszować! – piskliwy, nieco
dziecinny głosik wydobywa się właśnie zza kawałka materiału. Wznoszę oczy
wysoko ku górze, ale po chwili zdrowy rozsądek daje o sobie znać, więc
rozglądam się szybko po pomieszczeniu, szukając jakiś świadków tej ewidentnej
głupoty, ale oddycham głęboko z ulgą, gdyż nikogo nie zauważam.
Dzieci.
No dzieci.
- Wyłaź, Piątek. – mówię takim tonem, jakby to miały być ostatnie
minuty pana Freitaga. Tak w ogóle to on zawsze nienawidził, kiedy spolszczałam
jego nazwisko, a ja robiłam to tylko po to, by go bardzo mocno wkurwić.
Tak jak
on wkurwiał mnie.
Po
chwili jednak, pod wspomnianą wcześniej narzutą, widzę delikatny ruch, a
później wynurza się spod niej ten zakłuty łeb, który na mój widok zamiera;
sprawność umysłu powraca mu widocznie dopiero po kilku sekundach.
- No, no… Andi mówił, że znacząco zmieniłaś fryzurę, ale
nigdy bym nie pomyślał, że do tego stopnia.
Prycham
lekceważąco.
- To nie naturalnee? – pyta Łoś Leśny z miną łosia właśnie
przypominającą, a mi zaczyna zbierać się na porządny wybuch śmiechu. Bo czy
ktokolwiek, kiedykolwiek widział rosnące, różowe włosy? Szczerze wątpię.
Postanawiam
jednak ten fakt wspaniałomyślnie przemilczeć. Niech to dziecko żyje we własnym,
nieco upośledzonym świecie, mi nic do tego.
- A tobie co takiego drastycznego stało się z gębą? – pytam z
pełną premedytacja Freitaga, sprawiając, że ten pewny siebie uśmieszek
natychmiast złazi mu z ust.
- Wypiękniałem! – krzyczy urażony z ogniem w oczach. – Sev!
Dawaj jej ten list i wychodzimy stąd! Nie będę przebywał w miejscu, gdzie nie
szanuje się mojego jestestwa!
Nim się
orientuję, łosio podobny rzuca we mnie jakąś kopertą, sam odwraca się na pięcie
i z wysoko podniesionymi głowami obaj panowie opuszczają hotel (przy czym swoje
ogromne zdegustowanie moim niby że nieodpowiednim zachowaniem demonstrują
głośnym trzaśnięciem drzwiami).
Za ich
plecami pokazuję im środkowy palec, co jest bardzo dobrym wyjściem w
zaistniałej sytuacji, ponieważ zauważam, że krwistoczerwony lakier na paznokciu
ewidentnie mi się odwarstwia.
Jednak
nie to jest moim największym zmartwieniem.
Delikatnie
podnoszę cienką kopertę, rozrywam ją, a następnie wyjmuję żółtawą kartkę, na
której tymi wielkimi, doskonale mi znanymi bawołami Wellingera nabazgrane jest
cóż… - niewiele.
Pomimo
tego, moje głupie serce zaczyna bić w
tempie niewyobrażalnym.
I znów mi uciekłaś. Proszę Cię,
Julia, porozmawiajmy jak ludzie cywilizowani, wyjaśnijmy sobie to wszystko.
Naprawdę mi na tym zależy.
W piątek, o osiemnastej. Będę
czekać tam, gdzie zawsze spotykaliśmy się przed laty.
Welli.
Uśmiecham
się pod nosem, bo w głowie momentalnie zaczyna układać mi się plan.
Jeszcze
mnie popamiętasz, panie Wellinger.
Miałam wrócić, więc wracam.
Wcześniej niż zamierzałam, ale musiałam sobie humor poprawić, słoneczka.
Bo wiecie, że mnie jakieś paskudztwo rozłożyło? Nie puszczono mnie dziś do szkoły :c
Ale jutro już idę. Nie ma, że "nie".
No chyba, że nijak nie dojadę, co też jest prawdopodobne, bo mnie kompletnie zasypało.... Zaspy na szosie do kolan mam.
Nie ma to jak życie na zadupiu. Ale jeszcze niecałe dwa lata, prawie tylko rok... i Madzia przenosi się do miejsca cywilizowanego na studia. Oj tak.
Księciulek w moje ferie. Tyle mogę obiecać.
Buziaki! :*